Czy można żyć nie produkując żadnych śmieci?
4 maja 2016Zero alkoholu, papierosów, mięsa - w porządku. Ale czy można żyć i nie śmiecić? Nawet w najbardziej intymnych aspektach życia? Do tego w Niemczech; w kraju, który statystycznie jest europejskim czempionem w produkcji śmieci per capita (620 kg)? Dla porównania – Polacy produkują o niemal jedną trzecią mniej. Czy te dziewczyny, o których ostatnio zrobiło się głośno w mediach, bo zredukowały śmieci do ilości mieszczącej się w słoiku po dżemie, to ekologiczne ekstremistki?
Sprawa wymaga wyjaśnienia u źródła. Kilka godzin później ja, Erdmuthe Kriener i Vanessa Riechmann spotykamy się w jednym z bońskich barów. Miejsce nieprzypadkowe – w witrynie wlepka akcji foodsharingowej, w której niesprzedane tego dnia jedzenie trafia do najbardziej potrzebujących.
Gdzie są haki?
Podejrzliwie przyglądam się perfekcyjnie upudrowanej twarzy Vanessy (talk, kakao i olej kokosowy), która zamawia shake'a na mleku sojowym (nie używa serwetek). Moją uwagę przykuwają jej doskonale wytuszowane rzęsy (olej kokosowy i węgiel kosmetyczny). Pytam Vanessę, skąd wziął się pomysł życia bez śmieci? Rozmawiamy o Erdmuthe, współautorce projektu “Alternulltiv”, która wkrótce dołączy do nas przez Skype'a.
– Jesteśmy sąsiadkami, obie pracujemy artystycznie na scenie. Podczas jednej z babskich rozmów o rzeczach nieważkich i ważkich, facetach, Bogu, ekologii, przyszło nam do głowy, żeby po prostu spróbować. Sprowadzić, czy da się żyć bez produkowania śmieci – wspomina Vanessa.
– Sześćset kilo w ciągu roku, które średnio produkuje Niemiec, to pod względem wagi być może niewiele, ale jak sobie uświadomisz, że to w zasadzie sam plastik, robią się z tego Himalaje – dodaje Ertmuthe.
Pytam o wyjścia na zakupy z naręczem własnych pojemników na mleko, mięso, olej, kaszę. Gubię się w ilości prezentowanych mi woreczków, kanek, słoiczków.
– Dziś już w zasadzie nie robi to na nikim wrażenia – śmieje się Vanessa – chociaż na początku każdemu wyjściu do miasta towarzyszył dreszczyk emocji. Sprzedawcy nie chcieli używać naszych pojemniczków. Zasłaniali się BHP. Czasami była to czysta ludzka niechęć - mówi. Kompromisem, choć bolesną dla dziewczyn porażką, okazywał się papier.
– Dziś jest inaczej, bo po pierwsze jest więcej takich sklepów, po drugie obok nas powstał bazar, gdzie nawet cukierki sprzedawane są „gołe” - dodaje Vanessa, sięgając do torby po metalową słomkę, gdyż kelner właśnie przyniósł nasze napoje. Firmowe ciasteczko ląduje w lnianej torebce i przepada gdzieś w czeluściach damskiej torebki.
Zostaję w “wirtualnym” towarzystwie Ertmuthe, która opowiada o mądrości lokalnych zakupów, o alternatywnych źródłach energii i o tym, jak na ich pasję reagowali partnerzy. – Na początku z rezerwą, ale dziś przeszli na naszą stronę, choć na przykład mąż Vanessy do dziś nie zrezygnował z ulubionego szamponu.
“…i te sprawy”
Wraca Vanessa. Nie wytrzymuję i pytam lekko stremowana o „te sprawy”. – Oczywiście, że używam papieru toaletowego - przyznaje. Ale zaznacza, że przyniesionego z domu, biodegradowalnego. Ertmuthe, w której mieszkaniu nie ma już kosza na śmieci, mówi, że jest na etapie instalowania toalety z “miniprysznicem”.
Dziewczyny opowiadają o “miseczkach menstruacyjnych”; pokazują wegańską prezerwatywę, którą można dostać podobno już wszędzie. Z ich łazienek już dawno zniknęły gotowe produkty. Pastę do zębów zastąpił olej kokosowy z sodą, podobny skład plus aromat ma własnoręcznie wyprodukowany antyperspirant i nieomal wszystkie domowe detergenty.
Miłe spotkanie, na którym opowiadają o unikaniu drukowanych biletów, kart, o lataniu samolotem tylko w sytuacjach “najwyższej konieczności”, o kompostowaniu wszystkiego, co biodegradowalne, nieubłaganie dobiega końca. Jestem mądrzejsza o wiedzę o istnieniu sieci prężnie rozwijających się restauracji, w których jedzenie można zabrać jedynie we własnych opakowaniach albo naczyniach wydawanych za kaucją. Dziewczyny opowiadają o rzeszy entuzjastów życia bez śmieci, fanów na facebooku, blogu, gdzie prezentują swoje recepty na zastępniki, i planach wydania angielsko-niemiecki “poradnika czyściocha”.
Zielone i sexy
Vanessa sięga po portfel. Przy okazji wyciąga niewielki słoik i stawia go na kontuarze. W nim mieszczą się jej osobiste śmieci z ostatniego miesiąca. Jest ich tyle, że można je włożyć do kieszeni. Tyle, ile przeciętnie człowiek zbiera np. podczas wypadu do miasta. Wśród kilku skrawków, odkrywam tubkę po paście. – Po prostu zużywam moje stare zapasy. Naprawdę można dostać zawrotu głowy od tego, ile tego mamy w domach, odpowiada nie czekając na moje pytanie.
Paragon? Nie dziękuję, odpowiada Vanessa kelnerowi. Tak oto dowiaduję się, że paragon to nie papier, tylko źle kompostujący się termopapier.
Agnieszka Rycicka