Imigranci na niemieckiej emeryturze. "Mamy demokrację i pomoc społeczną"
21 stycznia 2013Poniedziałki i piątki to dla Hadi Kamisli, Mathilde Schmidt, Kosan Ismed i wielu innych członków stowarzyszenia "Verein für Internationale Freundschaften" (ViF) w Dortmundzie-Nordstadt wyjątkowe dni. Wtedy to spotykają się w klubie seniorów: kobiety zajmują się szyciem, robią na drutach, mężczyźni grają w halmę, popijają herbatę, śpiewają. Wspominają swoje życie, przyjazd do Niemiec, rozmawiają o problemach, jakie przynosi podeszły wiek. Mają poczucie więzi i solidarności, jaką trudno im odczuć w kontaktach z Niemcami, którzy nie wiedzą, co to emigracja.
Kosan Ismed należał w 1987 do grona założycieli stowarzyszenia ViF, i za swe zaangażowanie został już wielokrotnie nagrodzony. Kurd z Anatolii skończył w Turcji tylko pięć klas szkoły podstawowej. Jego rodzina była biedna, więc zdecydował się na wyjazd do Niemiec. Mężczyzna trafił do Dortmundu, stał się jednym z wielu tysięcy robotników zakładów stalowniczych Hoesch AG, którzy przyczynili się do niemieckiego cudu gospodarczego.
Pozwolił żonie pracować
Jego tureccy koledzy mówili wówczas, że kobiety-muzułmanki nie powinny pracować. Ale Ismed nie miał nic przeciwko temu, żeby jego żona poszła do pracy. – Przez 25 lat była sprzątaczką w domu starców – opowiada mężczyzna łamanym niemieckim, nie kryjąc dumy z żony. Byli zdania, że dwóch pensji będzie łatwiej wychować na ludzi pięcioro dzieci. Dziś jest szczęśliwy, że pracowali oboje, bo co dwie emerytury, to nie jedna.
Jak opowiada Ismed, ich sąsiadce życie napisało zgoła inny scenariusz. Dziś, na starość, dostaje tylko zapomogę z urzędu socjalanego, i nie może sobie nawet pozwolić na powrót do Turcji, gdzie życie jest tańsze. Ismed chciał zostać w Niemczech 10-15 lat i potem wrócić w ojczyste strony. Ale nie żałuje, że został w Niemczech. – Tu mamy demokrację i urząd socjalny. Wszystkim ludziom tu się dobrze żyje – podkreśla.
Przytakuje mu Sofia Olszevska; jej uprawnienia do emerytury przepadły, kiedy przed 22 laty przyjechała do Dortmundu z okolic Czarnobyla. Na Ukrainie pracowała jako przełożona pielęgniarek i fizjoterapeutka, ale jak wielu innych Ukraińców po katastrofie czernobylskiej panicznie bała się zachorować na raka i wolała wyjechać do Dortmundu. W Niemczech chciała pracować, ale nie znalazła pracy. Dziś ma niemieckie obywatelstwo i żyje skromnie z zapomogi, jaką otrzymuje od państwa. – Mamy mieszkanie, jest ciepło, mamy co jeść. Dobrze się nam żyje – przyznaje. Aby odwdzięczyć się za to, co otrzymuje, organizuje dla członków stowarzyszenia bezpłatne kursy gimnastyki, ćwiczenia relaksacyjne i masaże. – To szczęście, że jest ten klub w Dortmundzie. Mamy tu tak miłe relacje – mówi.
Tęsknią za Niemcami
Hadi Kamisli żyje w Dortmundzie od przeszło 33 lat. Jako dziecko przyjechał do Niemiec. Dołączył do rodziców, którzy wyjechali tu już wcześniej do pracy. Kamisli należy do tak zwanego drugiego pokolenia gastarbajterów. – Wtedy nikt w ogóle nie myślał o emeryturze. Lepiej było rozsądnie oszczędzać, żeby mieć grosz na starość – taka była dewiza jego rodziców. Za zaoszczędzone pieniądze ojciec kupił dom w Turcji, ale powrót do ojczyzny jakoś rodzinie nie wychodził. Matka szybciej oswoiła się z myślą, że jej ojczyzną są teraz Niemcy, opowiada Hadi. – Kiedyś na porządku dziennym było to, że wspierało się finansowo biednych krewnych w Turcji. Dziś już tak nie jest. Teraz musimy myśleć o sobie i dla siebie oszczędzać – wyjaśnia sposób myślenia młodszego pokolenia imigrantów.
Zdają sobie sprawę, że na starość trzeba mieć jakąś rezerwę, bo emerytura wynosić będzie mniej więcej połowę normalnych miesięcznych zarobków i po prostu nie będzie wystarczać. Ale wielu tureckich imigrantów nie ufa niemieckim doradcom w sprawach rent i emerytur czy agentom towarzystw ubezpieczeniowych. Czasami nie mają wszystkich informacji, bo nie są dostępne w ich języku ojczystym. Trudno też połapać się im w meandrach niemieckiej biurokracji.
ZOBACZ: Moje życie w Niemczech [PORTRETY IMIGRANTOW] >>
Wielu żyjących w Niemczech Turków świadomie nie decyduje się na posiadanie licznego potomstwa. Po prostu nie stać ich w Niemczech na utrzymanie tak dużych rodzin, jakie tradycyjnie były w Turcji. Nie mają też pewności, że wszystkie dzieci uda się "wychować na ludzi" tak, żeby znalazły w Niemczech pewną pracę.
Trzecie pokolenie imigrantów nie różni się już właściwie niczym od rdzennych Niemców: Wychowali się już ze wszystkimi dobrodziejstwami techniki, potrafią tak samo jak Niemcy dotrzeć do ofert pracy, czy możliwości otrzymania świadczeń. Starsze pokolenie jest wciąż dalekie od internetu, co najwyżej mają telefony komórkowe. Dlatego zdani są na pomoc młodszych. Tak jak Hasibe Ulubas, która przybyła do Dortmundu przed 42 laty, dwa lata po tym, jak jej mąż znalazł tam pracę.
Przez ten czas tylko raz, po śmierci swojego męża, przeprowadziła się do innego mieszkania, mniejszego, za to na tej samej ulicy. Męża pochowała w Turcji, sama została w Niemczech, przy czworgu swoich dzieci i wnukach. Szczególnie blisko związana jest z najstarszą córką. Sevgi Ulubas już jako dziecko towarzyszyła rodzicom jako mała tłumaczka, kiedy musieli coś załatwić w urzędach, w szpitalu czy u adwokata. Renta inwalidzka, jaką matka dostaje po mężu jest tak niska, że musi pobierać także zapomogę socjalną.
Skromny dobrobyt z państwowej kasy
Rosjanka Nadieżda Hagen przyjechała w 2001 roku do Niemiec razem z mężem, który miał niemieckie pochodzenie. Przedtem przez 26 lat pracowała w kombinacie chemicznym, eksperymentując z amoniakiem i innymi toksycznymi substancjami. Na początku nie chciała opuścić swojej rodziny na Syberii, i jechać gdzieś do odległych, nieznanych Niemiec. Teraz nie chciałaby wracać. – Na początku tak było wspaniale w Niemczech. Pracowałam w ciucholandzie, uczyłam się języka, miałam kontakt z ludźmi – opowiada. Dziś żyje z zapomogi dla bezrobotnych; to wystarcza na małe mieszkanie, jedzenie i ubranie. – Mój mąż już nie pije, nie pali. Ja potrafię robić na drutach, dobrze piekę, jakoś improwizujemy – wyjaśnia swoją sytuację. Kiedy jeszcze mieszkała na Syberii marzyła o morskiej wycieczce statkiem, ale teraz w ogóle nie stać ją na żaden wyjazd. – Mimo tego czuję się zamożna – przyznaje.
Powodu do narzekań nie ma też Mathilde Schmidt. Dzięki niemieckiemu pochodzeniu, podobnie jak mąż Nadieżdy, dostaje w Niemczech na podstawie dwustronnych umów o zaopatrzeniu emerytalnym przyzwoitą rentę. Uwzględniono jej lata przepracowane w ZSRR. Jest szczęśliwa, że już w roku 1993 przyjechała do Niemiec, bo wszyscy, którzy przyjechali po 1995 ze względu na zmianę przepisów dostają tylko zapomogi. Jako czterolatkę wywieziono ją na Syberię. Później kiedy już była dorosła żyła skromnie, teraz też jej się nie przelewa, ale "tutaj mam wolność", podkreśla. Uważa, że dużo gorzej mają następne pokolenia, bo tak trudno jest teraz o stałą pracę. – Oni nie mogą nawet zarobić na swoje życie, nie mówiąc już o utrzymaniu rodziny czy wsparciu rodziców – narzeka.
Przewodnicząca dortmundzkiego stowarzyszenia Viktoria Waltz wyjaśnia, że celem stowarzyszenia są nie tylko spotkania członków, ale także szeroko pojęta oświata i doradztwo. Organizuje więc spotkania z ekspertami różnych dziedzin: zdrowe życie, profilaktyka zdrowotna, opieka domowa nad seniorami. Imigrantom często brakuje informacji o tym, jak funkcjonuje niemiecki system opieki zdrowotnej i socjalnej. Stowarzyszenie zna adresy lekarzy, którzy władają obcymi językami, wie, jak załatwiać różne formalności.
Imigranci chwalą sobie niemiecki system służby zdrowia i opieki socjalnej, co potwierdza Sevgi Ulubas. Pewne jest jednak, że imigranci-seniorzy będą dla niego jeszcze dodatkowym wyzwaniem. Do roku 2020 dwa miliony imigrantów w RFN wejdą w wiek emerytalny, albo będą wymagali szczególnej opieki.
Karin Jaeger / Małgorzata Matzke
red.odp.: Agnieszka Rycicka