Gdy Joe Biden, 46. prezydent USA, wygłasza swoje pierwsze orędzie o stanie państwa, setki tysięcy ludzi uciekają w głąb Europy. Nikt nie jest w stanie powiedzieć, ilu ludzi umiera właśnie w tej chwili, gdy on to mówi. Giną w wojnie wywołanej przez rosyjskiego prezydenta, który zatracił się w swojej anachronicznej megalomanii.
Podobnie jak w jego przemówieniach z ostatnich kilku dni, słowa prawie 80-letniego Amerykanina brzmią częściowo jak wyjęte z archiwów zimnej wojny. Biden odwołuje się do siły, jaką daje jedność z sojusznikami, grozi agresorowi z Moskwy i broni podstawowych wartości demokratycznych. Mówi o spójności i poświęceniu oraz wyjaśnia swoją politykę sankcji, które mają uderzyć w rosyjską gospodarkę.
Nędzne wyniki sondaży
Biden zbiera euforyczne oklaski, także z szeregów republikanów. Kto by nie chciał uczcić odwagi Ukraińców i siły amerykańskiego supermocarstwa w tak tragicznym momencie historii? Wojenna retoryka o obronie każdego centymetra kwadratowego terytorium NATO pobrzmiewa pod kopułą budynku Kongresu. Ale ta egocentryczna celebracja własnej siły militarnej jest tylko przelotną migawką.
Joe Biden miał bowiem zupełnie inne zamiary co do tego ważnego przemówienia: W nowym roku chciał wreszcie zdobyć punkty. Na osiem miesięcy przed ważnymi wyborami śródkadencyjnymi do Kongresu, w których może stracić całe swoje polityczne pole manewru, on, którego poparcie dla rządu wynosi dramatycznie mało, bo 41 procent, chciał przedstawić swoje sukcesy: walkę z pandemią, wzrost gospodarczy i pozytywne zmiany na rynku pracy. Chciał uczcić siebie jako pierwszego prezydenta, który mianował pierwszą czarnoskórą kobietę sędzią Sądu Najwyższego. I że spełnił ważne obietnice, takie jak uruchomienie dużego pakietu infrastrukturalnego. Oczywiście, mówi o tym również tego wieczoru - i tu również zbiera euforyczne oklaski, ale głównie tylko z własnych szeregów.
Dla wyborców liczy się jednak jego decyzja, by walkę o demokratyczny porządek powojenny w dalekiej Europie przedłożyć ponad doraźne interesy narodowe. Zaakceptować fakt, że skutki sankcji spowodują gwałtowny wzrost cen paliwa w jego własnym kraju. Zaakceptować fakt, że inflacja, która już teraz wynosi średnio siedem procent w skali kraju, będzie nadal rosła i jeszcze bardziej utrudni życie milionom Amerykanów.
Strach przed wrogiem - Rosja zastąpiona przez Chiny
Biden przyjmuje do wiadomości, że populistom z Partii Republikańskiej może się udać wykorzystać jego walkę ze zbrodniami wojennymi Putina przeciwko niemu samemu - jako amunicję do kampanii strachu przed Ameryką. Najpierw w wyborach śródkadencyjnych, a później w wyborach prezydenckich.
Joe Biden, podobnie jak wiele osób z jego pokolenia, jest przekonany, że w razie wątpliwości Ameryka musi stać u boku swoich europejskich sojuszników. Tymczasem wiele osób w USA widzi sprawę inaczej. Strasznego wroga, jakim jest Rosja, zastąpiły Chiny. Dla większości Amerykanów więzi transatlantyckie ze starym kontynentem nie są już najważniejsze. Przyszłość rozstrzygnie się w Azji. A Europa powinna zadbać o siebie.
Joe Biden jest politykiem od 50 lat. Jest on być może ostatnim wielkim orędownikiem więzi transatlantyckich w Białym Domu. Nie ma potrzeby przywoływania widma Donalda Trumpa: Bez względu na to, kto zastąpi Bidena, punkt ciężkości polityki amerykańskiej ulegnie zmianie. Dobrze, że Europa w końcu zaczyna się do tego dostosowywać.