Kiedy w poniedziałek w Turcji aresztowano całe kierownictwo dziennika "Cumhuriyet" rzecznik kanclerz Steffen Seibert powiedział, że jest to niepokojące. "Wolność prasy jest fundamentalnym dobrem" – oświadczył. Tymczasem prawie równocześnie szef niemieckiej partii Zielonych Cem Özdemir oznajmił, że w Turcji nie ma już wolności prasy i kraj ten nigdy nie będzie mógł zostać członkiem Unii Europejskiej. Potem dodał: "Kto chce wprowadzić karę śmierci, może przyłączyć się do Korei Północnej, albo do kogoś innego. Ale na pewno nie do Unii Europejskiej". To jednoznaczne.
Pierwszy wypowiadał się w imieniu rządu, drugi - opozycji. To oczywiście różne role. Ale teraz już nawet kanclerz zrozumiała, że Niemcy i Unia Europejska muszą mieć odwagę nazwać rzeczy po imieniu. W konkretnych słowach: "To, co dzieje się w Turcji jest w najwyższym stopniu alarmujące, a ostatnie wydarzenia dowodem na smutny rozwój sytuacji". Tak powiedziała Merkel w środę.
Długie milczenie
"Smutne". "Wysoce alarmujące". To są właśnie te dobitne słowa, których wiele osób od dawna oczekiwało ze strony kanclerz. To, że zwlekała z tym tak długo, ma dwa powody – unijną politykę uchodźczą i szczególne relacje między Turcją a Niemcami.
Kryzys migracyjny – tutaj kanclerz zdana jest na łaskę i niełaskę Ankary. Porozumienie między Unią Europejską a Turcją, która przyjmuje z powrotem wielu migrantów, którzy wylądowali w Europie, to jedyny fundament, na którym Merkel może się oprzeć. Jak dotąd. Teraz minister spraw zagranicznych Turcji Mevlut Cavusoglu otwarcie grozi zerwaniem porozumienia w najbliższych dniach, jeśli Bruksela nie zniesie wiz dla Turków. Ale to jest niemożliwe, jeśli Europa nie chce kompletnie tracić twarzy wobec despoty Erdogana. Jeśli Merkel odważyła się teraz na tak dobitne słowa w sprawie działań przeciwko dziennikarzom, może to być wskazówką, że sama nie wierzy już w to, że i tak kruche relacje z Ankarą w kwestii polityki uchodźczej mogą się jeszcze utrzymać. W jaki sposób bez tego miałaby funkcjonować polityka migracyjna, to już kwestia spekulacji.
Kunktatorstwo Merkel ma także wiele wspólnego ze szczególnymi relacjami między Niemcami a Turcją. Cztery i pół miliona mieszkańców Niemiec ma tureckie korzenie. Jeśli ich ojczyzna przemieni się w dyktaturę, będzie to miało zupełnie inne konsekwencje dla Niemiec niż gdy stałoby się to w jakimś innym, dalekim kraju Południa. Merkel zawsze sobie z tego zdawała sprawę. Jeśli jej dotychczasowa ostrożność wynikała z tego właśnie faktu - to jest to zrozumiałe.
Koniec nadziei
Merkel nigdy nie była zwolenniczką pomysłu przyjęcia Turcji do Unii Europejskiej. To za jej rządów pojawiła się formuła "uprzywilejowanego partnerstwa", która nie jest niczym innym jak wyrazem głębokiego sceptycyzmu wobec akcesji Turcji do UE. Do tego niemieccy konserwatyści (ale także ci w innych krajach członkowskich UE) długo nie mogli sobie wyobrazić integracji wspólnoty z jakimś krajem muzułmańskim. Za czasów poprzednich tureckich rządów istniały nawet ku temu szansę. Dzisiaj takich szans nie ma. To wszystko zeszłoroczny śnieg. Na temat tego, co dzieje się właśnie w Turcji, nie ma dwóch zdań. I dlatego właśnie reakcje rządu i opozycji w Niemczech są dziś tak jednoznaczne.
Jens Thurau
tł. Bartosz Dudek