Machulski: człowiek, który się śmieje, nie może strzelać
24 kwietnia 2016DW:Festiwal filmu z Europy Środkowo-Wschodniej goEast w Wiesbaden w sekcji tematycznej „Portrety“ prezentuje Pana dorobek filmowy. Etiudy z lat 70-tych i komedie z lat 1981-2013, takie jak „Vabank“, „Seksmisja“, „Deja vu“, „Szwadron“, „Killer“, „Ile waży koń trojański“ i „Ambasador“. Prasa pisze o Pana „wywrotowym humorze“, o “geniuszu polskiego kina“, o „polskim Spielbergu“, o „Wunderkindzie stanu wojennego“ jak nazwał Pana Kazimierz Kutz. Skąd Pan czerpie inspiracje do swoich komedii? Ciągle jeszcze z życia codziennego?
Juliusz Machulski: Oczywiście. Kiedyś było to spontaniczne. Nie mogłem inaczej. Ale teraz widzę, że potrafię z codziennych rzeczy czy z faktów pozornie trywialnych, wymyśleć scenariusz. Tak było w przypadku „Ambasady“. Przeprowadziliśmy się w Warszawie do miejsca na ulicę Piękną, dawniej Piusa XI, gdzie była niemiecka ambasada przed wojną. Rzeczywiście ona została zbombardowana przez Luftwaffe (śmiech), więc pomyślałem, że to jest materiał na scenariusz. A reszta przyszła przy okazji.
DW: Polacy znani są bardziej z narzekania niż dowcipu. Steffen Moeller, najbardziej polski Niemiec, zawsze z lubością cytuje odpowiedź Polaków na pytanie: Jak leci?: - Stara bieda. Sądząc po Pana filmach i wypowiedziach, ma Pan inne podejście do życia. Skąd się to wzięło?
JM: Geny i wychowanie. Po moich rodzicach. Oni nigdy nie narzekali. Potem, jak już zacząłem oceniać rzeczywistość to wydawało mi się, że oni nie mają wymagań. To też było złe. Ja mam wymagania, olbrzymie wymagania od życia. Ale staram się nie narzekać i staram się unikać ludzi, którzy narzekają. To jest bardzo polskie i być może mamy więcej kłopotów niż inne kraje. Ale to się bierze ze starej polskiej biedy, biedy w sensie ekonomicznym. Byliśmy biednym krajem i nie mieliśmy się z czego cieszyć. Ale ja się wychowałem na Mrożku. Są w Polsce postacie z historii, literatury, niektórzy aktorzy, którzy nieśli ze sobą ładunek takiej ironii, humoru. Gdyby w każdym pokoleniu był taki Gombrowicz, który ma mądry dystans do Polski, to może byśmy inaczej wyglądali.
Taka dziecięca choroba dojrzewania społecznego
DW: Czy jest Panu do śmiechu w obliczu tego, co obecnie dzieje się w życiu społecznym, politycznym czy w sferze kultury?
JM: W dziedzinie kultury my dajemy sobie radę. Myślę o środowisku filmowym, które jest zjednoczone i skonsolidowane. Potrafimy zachować naszą integralność. A jako obywatel nie mogę polityki brać poważnie. Z tego trzeba się śmiać, póki można. Bo jeśli weźmiemy to na poważnie, to będzie jakaś straszna trauma za chwilę. Ale wydaje mi się, że to się musi skończyć, to zawłaszczanie wszystkiego przez ludzi, którzy dotąd byli jakby odsunięci - ci wszyscy tacy trochę nieudacznicy, którzy nie znaleźli miejsca w tej rynkowej gospodarce albo wolności. Nagle ktoś się nimi zajął. Psychologicznie to jest wszystko zrozumiałe. My Polacy nigdy nie mieliśmy takiego spojrzenia na siebie jak w lustrze. Zawsze, jak było źle, mówiliśmy: a to Ruscy. Ale teraz nie ma Ruskich. My jesteśmy sami. I teraz spojrzeliśmy na siebie i jesteśmy tacy jak przed wojną. Czyli jesteśmy fajni i niefajni. I musimy się z tym uporać. Myślę, że to jest taka dziecięca choroba dojrzewania społecznego. Bo my jesteśmy bardzo młodym społeczeństwem. Mimo, że niektórzy mówią, że nasza demokracja jest starsza od amerykańskiej. Daj Boże. Mnie wystarczy taka amerykańska. I do tego może dorośniemy. Ja dosyć stoicko na to patrzę, chociaż czasami to przeszkadza.
DW: Czy robiąc komedie, wie Pan, co śmieszy widzów?
JM: Kiedyś wiedziałem bardziej, bo byłem w wieku widza. Teraz wiem, co mnie śmieszy. Mnie śmieszy bardzo dużo rzeczy. Ktoś mądrzejszy ode mnie powiedział, że dla czującego świat jest tragedią, a dla myślącego - komedią. Coś w tym jest. Nie oszukujmy się. Przecież nie jesteśmy tu na wieczność. Wiemy, jak to się wszystko skończy. Trzeba robić dobrą minę do złej gry. Są prawdziwe dramaty. Myślę przede wszystkim o chorobie nieuleczalnej. Bo to jest coś, z czym nic nie możemy zrobić. Natomiast wszystko inne jest w naszych rękach. I jak się patrzy na tę jaśniejszą, słoneczną stronę drogi, to zawsze jest lepiej. Czasem wiem, co śmieszy widza, a czasem wiem, co by go rozśmieszyło. Ale nie chcę robić niczego pod publiczkę.
(czytaj na drugiej stronie)
Jestem wybitnie polskim reżyserem
DW; Czy robiąc swoje komedie robi je Pan z myślą o Polakach?
JM: Tak, bo innego społeczeństwa nie znam. W PRL było łatwiej, bo jak robiłem coś dla Polaków, wiadomo było, że to będzie tak samo odbierane w Czechach, na Węgrzech czy w Związku Radzieckim. Bo mamy podobny problem. Tak było na przykład z "Seksmisją". Wszyscy rozumieli, co trzeba. Jakbym nawet uciekał w stronę Hollywood, to jestem polskim reżyserem. Satysfakcja może być nawet większa, jak się robi dla widzów, których się rozumie, dla których wszystko jest przeźroczyste. Tak, ja jestem wybitnie polskim reżyserem, który stara się zastosować czasem jakby zachodnie czy amerykańskie wręcz środki wyrazu, żeby lepiej opowiedzieć historię. Tylko dlatego, a nie dlatego, żeby naśladować kogoś, bo tego się nie da. Ale ich sztuka opowiadania jest sztuką narodową. My tego tak dobrze nie potrafimy. Poezja jest naszą sztuką narodową a nie narracja. A więc trzeba czerpać od najlepszego. Ale treści są polskie.
DW: Czy Pan chce edukować poprzez swoje komedie podstawiając Polakom lustro, aby się w nim przejrzeli?
JM: Jeśli tak, to nieświadomie. Ja nie chcę nikogo wychowywać, ani pokazywać, jacy jesteśmy. Czasem mi to wychodzi przypadkowo. Bo ja też mówię o sobie. Robienie filmu to jest wiwisekcja. Jak ktoś zaczyna pouczać, widzowie tego strasznie nie lubią i na te filmy nikt nie chodzi. Wydaje mi się, że po tych moich filmach widzowie - niektórzy przynajmniej - czasami pytają, jak to było naprawdę. Na przykład z tą ambasadą. Albo, jak to było z powstaniem styczniowym („Szwadron“)? Czy rzeczywiście byli w armii carskiej Polacy, którzy byli tak okrutni, jak w roli, którą grał Janusz Gajos? Ja myślę, że dla otwartych głów, zasadzam takie zalążki, które może wykiełkują kiedyś, jeśli ktoś jest ciekawy świata.
„Niemcy są wyraźniejsi"
DW: Taki długi pobyt w Wiesbaden na festiwalu goEast jest Pana pierwszą tego rodzaju wyprawą do Niemiec?
JM: Nie, no skąd. Pierwszym pobytem w Hesji. Ale ja znam dosyć dobrze Berlin. Byłem w Kolonii, Dueseldorfie, Monachium, we Frankfurcie … Ja lubię Niemcy przez takie uporządkowanie, lubię literaturę niemiecką, staram się czytać nawet te najnowsze rzeczy. Ale nie znam niemieckiego...
DW: Lubi Pan Niemcy, ale Niemcy w Pana komediach są jak w filmach z PRL – głupawi, bez grypsu i mają niewiele wspólnego ze współczesnymi Niemcami...
JM: Oczywiście, że nie mają. Pani myśli pewnie o „Deja vu“. Ale to był przecież 1924 rok. To jest bardzo stereotypowe. To jest w ogóle film rysowany grubą kreską. No, mogliby to być też Francuzi, ale Niemcy są wyraźniejsi. Jak się mówi Niemiec, to coś znaczy.
DW: Co to znaczy?
JM: Pamięta pani taki film amerykański: jakaś brama kosmiczna i nagle ląduje jakiś pojazd kańciasty, straszny i pierwsze, co mówi ten amerykański bohater: - Are you German? Czyli coś to znaczy. (śmiech).
DW: Mówi Pan uporządkowani...
JM: Oczywiście w stosunku do rozmemłanych Polaków.
"Humor to kwestia inteligencji"
DW: Czy Niemcy w Pana opinii mają poczucie humoru?
JM: Tego nie wiem. Ale wydaje mi się, że tak. Zobaczymy po projekcji „Ambasady“. Ale Fred Apke, który mi sekundował przy „Ambasadzie“, niemiecki aktor, reżyser i pisarz, który był niemieckim mentorem językowym dla wszystkich aktorów, on się strasznie śmiał. Dlatego wziął w tym udział, ponieważ go to strasznie bawiło. Poczucie humoru to nie jest sprawa narodowa. To jest cecha ponadnarodowa. To sprawa inteligencji.
(czytaj na trzeciej stronie)
DW: W „Ambasadzie“ opowiada Pan o wojnie, o Hitlerze w ujęciu komediowym. Nie ma tam tragicznych wydarzeń. Ośmiesza Pan Hitlera, pozbawia go wręcz tego, co stanowi o jego sile – wąsika. W latach 90-tych powstały w Niemczech pierwsze komedie z Hitlerem, żeby lepiej zrozumieć, co się wtedy stało, żeby ujarzmiać traumę. Oczywiście pojawiało się i pojawia pytanie, czy Niemcom wolno nabijać się z Hitlera, robić z niego postać popkultury?
JM: Wszystkim wolno się śmiać, jeśli widzą coś śmiesznego. Ale mało tego. Ja zrobiłem „Ambasadę“, żeby zakopać te rowy, które tak długo, w ogóle jeszcze podświadomie, istnieją. Nawet u mnie w głowie. Ja wiem, że tyle lat już minęło, że jest zupełnie nowe pokolenie, które jest fantastyczne, bo znam niektórych młodych ludzi z Niemiec.To można zamienić tylko w śmiech. My Polacy – niektórzy z nas - jesteśmy wrażliwi na swój temat, jeśli ktoś coś powie. To nie ma żadnego znaczenia. Natomiast nie ma prawa nikt powiedzieć czegoś złego o Polsce.
Blizny wykrzywione w uśmiechu
DW: Czy w ogóle wolno bawić się historią?
JM: Bawienie się historią powoduje, że zajmujemy się historią. A jak się zajmujemy to jest dobrze. Jak się siedzi w historii, to czasami historii nie wystarcza. Dlatego zaczyna się myśleć: co by było gdyby...?
DW: Powiedział Pan kiedyś: „chciałbym, aby nasze blizny wykrzywiły się wreszcie w uśmiechu“...
JM: To powiedział jeden z moich przyjaciół-aktorów, ale to jest bardzo trafne. Nie musimy całe życie tylko żyć przeszłością. Trzeba o wszystkim pamiętać, ale my zajmujemy się czymś, czego się nie zmieni. Nie tylko my ginęliśmy i byliśmy brutalnie mordowani. My jesteśmy jakoś pępkiem świata. To chyba nas zgubiło. Bo my musimy sobie dodać powagi, bo jej nie mamy tak naprawdę. My zaczęliśmy ją zdobywać powolutku po '89 roku. Wszyscy zaczęli na nas patrzeć jak na zdolnego, młodego ucznia. I teraz robimy krok wstecz, żeby zrobić dwa kroki na przód. Mam taką nadzieję.
Co by było, gdyby...
DW: Protagoniści w „Ambasadzie“ zmieniają bieg historii. Wojny nie było, a polskie społeczeństwo jest nadał wielokulturowe, jak sprzed 1939 roku. Czy tę dobrą zmianę historii Polacy by zaakceptowali?
JM: No, chyba nie. Ja bym chciał tego, bo ta wielokulturowość stanowi o sile społeczeństwa. Nasz stosunek do uchodźców wyraźnie mówi o tym, że my jako uchodźcy powinniśmy być bardzo ważni dla świata, tymczasem inni raczej nie. Niektorzy Polacy chcieliby traktować Unię Europejską jak bankomat. Natomiast coś dać z siebie, o nie. Polak na tyle się zasłużył, był tak długo Chrystusem Narodów, że już wystarczy. Polak już na wszystko zasłużył z góry.
DW: Czy komedia może zmienić świat?
JM: Myślę, że nie. Ale ktoś słusznie powiedział, że człowiek, który się śmieje, nie może strzelać. I to jest ważne.
Rozmawiała Barbara Cöllen