Dieter Kosslick: „Jestem demokratycznym treserem“
5 lutego 2019Przez 18 lat Dieter Kosslick stał na czele Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie, Berlinale. Pod wieloma względami umocnił jego rolę w świecie. W niebagatelnym stopniu przyczynił się do renomy niemieckiego filmu. Na czerwony dywan ściągnął gwiazdy z Hollywood, Azji i Europy. Angażował się na rzecz licznych społecznych tematów, co znajdowało odzwierciedlenie na ekranie i w festiwalowych imprezach. Po tegorocznej edycji Berlinale (7-17.02.2019) Kosslick przekazuje pałeczkę swoim następcom – duetowi Carlo Chatrian i Mariette Rissenbeek. W rozmowie z DW Dieter Kosslick podsumował lata swojego urzędowania.
DW: Kiedy patrzy się na prawie dwa dziesięciolecia Berlinale, nasuwa się oczywiście pytanie: co pozostanie? Trzy krótkie pytania, trzy krótkie odpowiedzi: 1. Najbardziej fascynujące spotkanie?
Dieter Kosslick: Niewątpliwie najbardziej ekscytujące było spotkanie z Rolling Stonesami przy okazji premiery „Shine a Light” Martina Scorsese („Rolling Stones w blasku świateł"). Dla mnie, byłego gitarzysty zespołu rockowego „The Meters“, był to kulminacyjny punkt festiwalu.
Pana najtrudniejsza chwila?
– Była to chwila, kiedy z Patricem Chéreau schodziłem schodami hotelu Hyatt. Wybieraliśmy się na pokaz jego filmu „Son Frère” (Srebrny Niedźwiedź 2003 za reżyserię), o AIDS i śmierci. Przed wejściem do hotelowej restauracji leżał zmarły właśnie na atak serca Daniel Toscan du Plantier, reprezentant francuskiej branży filmowej. Był to bardzo smutny moment.
Pana najszczęśliwsza chwila?
– Kiedy z moim niespełna rocznym synkiem Fridolinem na ręku otwierałem młodzieżową sekcję festiwalu, zasnął mi w ramionach. Obudził się na scenie, kiedy zacząłem przemawiać do publiczności i zobaczył tysiąc przyklaskujących mu, dziecięcych buzi. Byłem szczęśliwy, że mogę patrzeć na te dzieci, trzymając własne w ramionach.
Nie da się zaprzeczyć, że festiwal filmowy przypomina cyrk. Jest pan dyrektorem cyrku z batem, czy raczej treserem?
– Uważam się za demokratycznego tresera. Pracuję z wieloma ludźmi i pozwalam im pracować samodzielnie. Ale oczywiście trzeba mieć oczy i uszy otwarte, przejmować odpowiedzialność, podejmować decyzje i myśleć o przyszłości. Tę rolę często przejmuję.
Między festiwalami w Berlinie, Wenecji i Cannes panuje zawsze sportowa konkurencja. Kto za Pana kadencji był w czołówce?
– Zawsze oczywiście Cannes. Ale z roku na rok ranking się zmieniał. Dość mocno podreperowała swój wizerunek Wenecja, a my byliśmy zawsze na bardzo dobrym, czwartym miejscu. Angela Merkel spytała mnie raz, podczas spotkania z prezydentem Francji Françoisem Hollande: „A kto był na trzecim miejscu?”. Odpowiedziałem: „Cóż, nikt” (śmieje się).
Wobec setek filmów, które prezentował Pan na festiwalu, nasuwa się pytanie: jakie kryteria stanowią właściwie dla dyrektora festiwalu o tym, że film jest dobry?
– Są pewne kryteria, a mimo to istnieją różne wyobrażenia o programie festiwalu. Toczą się oczywiście długie dyskusje. Są filmy takie jak „Rozstanie” Asghara Farhadiego (Złoty Niedźwiedź 2011) albo „Taxi-Teheran” Jafara Panahiego (Złoty Niedźwiedź 2015), kiedy nie ma dyskusji. Najzwyczajniej wiadomo, że to dobre filmy.
Ale nie można siedzieć w kinie ze śrubokrętem i miarą, i mierzyć film. Ludzie postrzegają film jako dobry lub niedobry w bardzo subiektywny sposób. Widać to też po ich odbiorze przez publiczność.
Ja zawsze czułem się zobowiązany wobec publiczności – oczywiście nie w przypadku wszystkich filmów, które pokazywaliśmy. Ale ponieważ jesteśmy festiwalem publiczności i to od 1951 roku, najważniejsze było dla mnie pokazywanie ludziom także kina, które sprawia im radość i porusza ich umysły i serca.
Jeździ Pan po całym globie, żeby oglądać filmy. Jak postrzegany jest na świecie niemiecki film? Mówi się ciągle jeszcze o reżyserach takich jak Fassbinder i Herzog? Czy to się zmieniło?
– O Fassbinderze na pewno się mówi, także o Herzogu, choćby dlatego, że ciągle jeszcze robi on filmy. W Ameryce Herzog jest gwiazdą. Także Berlinale wniosło swój wkład do tego, że niemiecki film stał się znany, bo rokrocznie pokazujemy na festiwalu niemieckie produkcje.
W sumie pokazaliśmy w festiwalowym konkursie ponad 50 niemieckich filmów. Często zdobywały one Złotego lub Srebrnego Niedźwiedzia. Znaczy to, że międzynarodowe jury uważa je za konkurencyjne.
Kiedy w 2001 r. przejął Pan prowadzenie Berlinale, festiwal był już znany w świecie i miał umocnioną pozycję. Kiedy patrzy Pan na te lata – jak Berlinale się zmieniło?
– Stało się znacznie większe, publiczność prawie się potroiła. Tylko w tym roku bilety kupiło prawie 340 tys. widzów. Z biegiem lat doszły też elementy ekonomiczne, takie jak rynek filmowy, koprodukcje, współpraca z targami książki.
Powstały też programy ukierunkowane na pewne grupy odbiorców, takie jak „Forum Expanded”, gdzie otworzyliśmy się na sztukę, czy „Kino kulinarne”, którym otworzyliśmy się na żywość i ekologię.
Zostały też rozwinięte programy wspierające narybek na całym świecie, takie jak „Berlinale Talents” czy „World Cinema Fund”. Są częścią nie tylko naszego programu, ale Cannes i innych festiwali.
Berlinale rozumiało się zawsze jako polityczny festiwal. Co było największym wyzwaniem społecznym i politycznym w latach Pana pracy jako jego dyrektora?
– Wcześniej był to konflikt Wschód-Zachód, dopóki stał berliński mur. Na Berlinale gościło kino wschodnioeuropejskie, ale też azjatyckie. Tak było wcześniej.
Nasze wyzwania miały nieco inny charakter. Mieliśmy do czynienia z wojną w Iraku, z amerykańską inwazją na Irak. Od razu został też nagrodzony polityczny film: „Na tym świecie” Michaela Winterbottoma (Złoty Niedźwiedź 2003) – historia młodych uchodźców z Pakistanu, z których tylko jednemu udaje się dotrzeć do Londynu.
Tych wyzwań było wiele. Globalizacja całkowicie wymknęła się w tych latach spod kontroli. Zawsze wskazywaliśmy naszymi filmami, że nie można zachwalać wolnego handlu, ale mówić o „turystyce azylowej”, kiedy ludzie chcą się swobodnie poruszać przez granice.
To były tematy mojego czasu. Doszła do nich coraz większa radykalizacja prawicowej sceny: coraz silniejsza skrajna prawica. Także tu próbowaliśmy wskazywać naszymi filmami na tych zacietrzewionych „wiecznie wczorajszych”.
Jak w czasach Netflixu i domowego kina wygląda przyszłość filmu? Na czym polega, Pana zdaniem, ogromna siła kina?
– Nastąpią gigantyczne zmiany. Ale nasze festiwalowe dyrektywy są jednoznaczne, przynajmniej dla filmów konkursowych: muszą być pokazywane w kinie, inaczej nie możemy ich uwzględniać. Oznacza to, że firmy takie jak Amazon, które produkują filmy podobnie jak Netflix, pokazują je wstępnie na ekranach wybranych kin. Jeżeli tak nie jest, nie możemy pokazywać filmu w konkursie.
W przyszłości na pewno coś się zmieni. Ale kino nie umrze. Za długo już jestem w tym interesie, a co dopiero kino, które będzie świętowało niebawem 120 lat istnienia. Kino pozostanie.
Pytanie tylko, kto będzie je prowadził i czy pewnego dnia to Netflix nie będzie oferował filmów arthouse'u. Dla festiwali, które są skazane właśnie na te filmy, jest to decydującą kwestią. Obecnie jesteśmy w przejściowym okresie.
7 lutego rusza ostatnie Berlinale pod Pana dyrekcją. Co będzie Pan robił, kiedy cały ten rwetes ucichnie i odjedzie ostatni, festiwalowy gość?
– Jadę w bawarskie góry i będę pościł. Uwolni to nie tylko mój żołądek, ale i głowę, tak że będę mógł rozpocząć nowe życie. Już teraz się z tego cieszę.
To życzymy wszystkiego dobrego i oczywiście jeszcze wspaniałych, ostatnich Berlinale.
Z Dieterem Kosslickem rozmawiał Hans Christoph von Bock. Rozmowa została przeprowadzona w grudniu 2018.