Rumuński pracownik Toennies: Słyszałem nocą płacz kolegów
25 czerwca 2020Zakłady mięsne Toennies w miejscowości Rheda-Wiedenbrueck w zachodnich Niemczech są obecnie największym ogniskiem Covid-19 w kraju. Dotychczas obecność wirusa stwierdzono tam u ponad 1,5 tysiąca osób.
Niemieckie media zwracają uwagę na bardzo niski standard pomieszczeń, w których mieszkają pracownicy - głównie Rumunii, Bułgarzy i Polacy. Zachowanie wymaganego przepisami odstępu od innych osób jest tam bardzo trudne. Pojawiają się też zarzuty o niewłaściwy transport pracowników do zakładów. Dotarliśmy do byłego pracownika zakładu, który opowiedział nam o panujących tam warunkach.
DW: W wielu relacjach dotyczących warunków pracy w branży mięsnej mowa jest o nieopłaconych nadgodzinach. Czy Pan też doświadczył takich praktyk? Ile godzin miał Pana dzień pracy?
Pracownik: Pracowałem w Toennies przez dwa lata, zatrudniony przez podwykonawcę. Rzadko kończyliśmy pracę po 8 godzinach. Często pracowaliśmy po 12 albo nawet 13 godzin i notowaliśmy nadgodziny. Na końcu miesiąca nie były one jednak wykazane wśród naszych zarobków.
Jakie warunki pracy tam panowały?
Było bardzo zimno i wilgotno, taśmy produkcyjne poruszały się szybko. Słyszałem nocą płacz kolegów. Tak wielki dokuczał im ból. Ich ręce były spuchnięte. Dodawaliśmy sobie jednak wzajemnie siły i powtarzaliśmy: wytrzymaj.
Jeden z moich kolegów, cały czas prosił mnie, żebym go z sobą zabrał, koniecznie chciał pracować w Niemczech. Powiedziałem mu: zabierz z sobą wystarczająco pieniędzy, żeby móc wrócić do domu. To był dobra rada, bo po jednym dniu pracy w zakładach Toennies mój kolega nie wytrzymał i wrócił do Rumunii.
Czy odbywały się regularne kontrole?
Kiedy byliśmy kontrolowani, taśmy zwalniały, a nasza praca stawała się łatwiejsza. Było jednak wiadomo, kiedy będzie kontrola. Dlaczego nie robiono ich bez zapowiedzi? Tylko wtedy, kontrolerzy mieliby okazję zobaczyć, jak jest naprawdę.
Czy przygotowywano Pana na takie kontrole?
Sugerowano nam, żebyśmy niczego nie mówili. Zgodnie z zasadą: „jeżeli będzie się odbywać kontrola, powiedzcie, że nie znacie niemieckiego”. Przy czym niektórzy znali język.
Czy firma w jakikolwiek sposób wywierała na Panu presję?
Tak. Najgorzej było, kiedy chorowaliśmy. Przełożeni krzyczeli na nas, żebyśmy pod żadnym pozorem nie przynosili im zwolnień lekarskich! Kiedy pewnego razu byłem bardzo przeziębiony - o co nie trzeba się było długo prosić, bo pracowaliśmy w zimnie - i nakrzyczano na mnie, miałem dość. Odszedłem.
Czy Pana bezpośrednimi przełożonymi byli Niemcy czy osoby pochodzące z Europy Wschodniej?
Szef całkiem „na górze” był Niemcem, ale już mój przełożony przy taśmie pochodził z Rumunii, bo musiał tłumaczyć. Większość pracowników nie mówiła po niemiecku. Ci przełożeni z Rumunii mieli szczęście, bo uczyli się w szkole niemieckiego. Z kolei od swoich przełożonych otrzymali polecenie, żeby ludzie nie szli na chorobowe.
Jakie warunku panowały tam, gdzie byliście zakwaterowani?
W kilku miejscach, w których mieszkałem, było bardzo czysto, ale istniały od tego wyjątki. Było zawsze bardzo ciasno, czasem było nas 10, 12, a nawet 14 w jednym mieszkaniu. Miesięczny czynsz wynosił 200 euro od osoby. Budynki należały do firm podwykonawczych. Pewien podwykonawca z Rumunii kupił na przykład cały budynek na kredyt od banku i wynajmował mieszkania pracownikom. Ale to po prostu nie jest fair, żeby tyle ludzi zakwaterować w jednym mieszkaniu.
Czy w takim razie, według Pana, podwykonawcy są głównym problemem?
Tak. Jeden z moich kolegów jest bezpośrednio zatrudniony w niemieckiej firmie i nie ma żadnych problemów. Nie boi się, kiedy idzie do pracy. Nikt na niego nie krzyczy, nikt do nie obraża. Mamy nadzieję, że w Niemczech parlament przyjmie projekt ustawy o zakazie „leasingowania” pracowników.
Czy ma Pan jeszcze kontakt z byłymi kolegami, którzy dziś jeszcze pracują w Toennies?
Tak, mam kontakt z dwoma kolegami, którzy teraz przebywają na kwarantannie. Powiedzieli mi, że dano im wystarczająco jedzenia i wody. Są jednak pełni niepokoju, bo nie wiedzą, co ich czeka. Jeden z nich od dawna boryka się z problemami zdrowotnymi, ale mówi, że ma się dobrze, przynajmniej na razie
Tożsamość pracownika pochodzącego z Rumunii jest znana Deutsche Welle. Nie zgodził się na upublicznienie swojego nazwiska. Aktualnie pracuje dla innej firmy w Niemczech i jest zadowolony z panujących tam warunków.
Rozmawiała Lavinia Pitu.