Stawka większa niż życie. Peerelowski "Kloss" w RFN
13 marca 2013Hildegarda miała 25 lat, była matką trzyletniej córki i żoną esesmana, kiedy do Lęborka, skąd pochodziła, wkroczyła Armia Czerwona. Hildegarda poznała wtedy Piotra, białoruskiego oficera, który mówił po niemiecku. W sierpniu 1946 urodziła syna, któremu nadała imiona „Heinz Piotr” - po własnym bracie i po ojcu dziecka. W 1947 r. wyjechała jednym z ostatnich transportów na zachód, a nieślubne dziecko zostawiła w Lęborku. Nie wiadomo, dlaczego. Kiedy potem szukała syna, otrzymała z Polski odpowiedź, że dziecko zmarło.
30 lat później żyjąca w RFN Hildegarda otrzymała list od krewnych z NRD. „Droga ciociu Hildo, (...) w sobotę, 12.2.1977 stanął przed naszymi drzwiami przystojny 30-latek, przedstawił się nazwiskiem Arnold i powiedział, że szuka swojej rodziny. Możesz sobie wyobrazić, jak byliśmy zaskoczeni” – pisali w liście. Wszystko wskazywało na to, że syn Hildegardy przeżył i właśnie ją odnalazł. Był Polakiem, podawał się za nauczyciela niemieckiego, świetnie się tym językiem posługiwał i twierdził, że szuka matki od siedmiu lat. Parę miesięcy później doszło do ich spotkania na terenie NRD.
Spotkanie śmiertelne w skutkach
Następnie pisali do siebie listy, po czym domniemany syn ją odwiedził. 5.2.1978 przyjechał do Hildegardy i spędzili wspólnie cały dzień. Byli na krytym basenie, w restauracji, u rodziny, miał nocować u swojej przyrodniej siostry. Wieczorem Hildegarda poczuła się źle i pojechała taksówką do swojego mieszkania, gdzie czekał mąż. Kiedy wysiadała z samochodu, upadła i zmarła na miejscu. Lekarz stwierdził zawał serca.
Młody Polak był w szoku, przestał jeść, sprawiał wrażenie, jakby sam sobie robił wyrzuty. Przystąpił do realizacji planu, do którego przygotowywał się od paru lat. Zleceniodawcą był wydział XIV Departamentu I MSW, w wewnętrznym żargonie nazywany „N”, czyli „nielegalny”. W PRL była to jedna z najbardziej tajnych jednostek wywiadu cywilnego. Nawet siedziba wydziału nie mieściła się na Rakowieckiej, tylko w zupełnie innym miejscu. Wszyscy pracownicy mieli nazwiska przykrywcze i także między sobą nie używali prawdziwych. Jerzy K. figurował jako „Jerzy Wolski”, „Janicki” lub „Niki”.
Hans Kloss PRL
Zanim trafił do wywiadu, ukończył germanistykę w Lipsku. W 1974 roku został zwerbowany i od razu chciał pracować z pozycji tzw. „nielegała”, czyli szpiega, który zwykle pod obcą tożsamością był wysyłany za granicę jako tzw. „agent perspektywiczny”. Nielegałowie pracowali samodzielnie, nie mieli kontaktu z placówkami dyplomatycznymi, a jedynie z kurierami i od czasu do czasu spotykali oficerów prowadzących. Jerzy K. spotykał ich m.in. podczas wakacji w Jugosławii.
W latach 70., kiedy widzowie TVP oglądali wyczyny Hansa Klossa, przeciętny Polak nie sądził, że akcja filmu nadal ma wiele wspólnego z rzeczywistością. – Wywiad PRL-u szukał bowiem wśród osób pochodzenia niemieckiego tożsamości, które nadawałyby się jak matrix do zduplikowania. To ułatwiało przerzucanie agentów na zachód – tłumaczy historyk Sławomir Cenckiewicz. W IPN znajdują się odpowiednie dokumenty potwierdzające tę wypowiedź.
Peerelowskie MSW odkrywa „Ostpolitik”
Władysław Bułhak znalazł instrukcję, którą w latach 60. centrala wywiadu wysłała do jednostek regionalnych. - Z jednej strony obserwujemy zbliżenie polityczne i gospodarcze między Polską a Niemcami, wyjazdy do RFN, ale równolegle komunistyczne służby wywiadowcze wykorzystały to do własnych potrzeb – mówi Bułhak. Centrala wywiadu wysłała do jednostek w terenie instrukcję, w której przypomniano o wysiedleniach Niemców i zasugerowano, by szukać odpowiednich tożsamości, które nadawałyby się jako tzw. „dawcy sytuacji wtórnikowych”. – To były osoby, których tożsamość można było zduplikować – dodaje historyk. Chodziło np. o sieroty lub dzieci, które zginęły w czasie wojny.
– Mistrzami tej metody byli wtedy już od pół wieku Sowieci – przypomina Cenckiewicz. Oficerowie sowieckich służb począwszy od lat 20. XX wieku systematycznie szukali tożsamości i talentów wywiadowczych właśnie w domach dziecka. Najwyraźniej Polacy chcieli tę metodę skopiować, ale w przypadku legendy „Heinza Arnolda” raczej „spartaczyli” robotę. Młodego polskiego agenta Jerzego K. wyposażyli bowiem w legendę człowieka, który żył i wiedział o swoim pochodzeniu. Wywiad postanowił go zamknąć w PRL-u jak w klatce, nie wydawał paszportu i regularnie przesłuchiwał. Zanim agent wyjechał do RFN „budował” swoją legendę jako nauczyciel niemieckiego „Janusz Arnold” w Bydgoszczy i Mońkach.
„Heinz Arnold” w akcji
Po śmierci Hildegardy w 1978 agent trafił jako jej odnaleziony syn do Bremy, gdzie przygarnął go jej brat, długololetni członek partii SPD. Kiedy kończyła się dwutygodniowa wizyta, gość z Polski oświadczył, że chce zostać w RFN. Dzięki poręczeniu „rodziny” łatwo otrzymał statut przesiedleńca, obywatelstwo oraz inne przywileje. Zmienił też spolszczone imię „Janusz” na „Heinz”. W ciągu dwóch miesięcy miał wszystko, co było konieczne, by rozpocząć karierę peerelowskiego Klossa.
Zaproponowano mu pracę w krajowym urzędzie ds. przesiedleńców oraz na uniwersytecie ludowym, gdzie wieczorami uczył obcokrajowców języka niemieckiego, głównie przesiedleńców ze wschodu. Wstąpił do rządzącej wtedy w RFN partii socjaldemokratycznej (SPD), przejął funkcję rewizora w jednym z oddziałów partii w Bremie, starał się o mandat posła do parlamentu kraju związkowego, pomagał przy kampaniach wyborczych socjaldemokratów, także jako fotograf. Udzielał się w organizacji charytatywnej „Terre des Hommes”, która przygotowywała demonstracje pokojowe i warsztaty na temat niemieckiego przemysłu zbrojeniowego i jego eksportów.
Infiltracja opozycji za granicą
Kiedy w grudniu 1981 gdańską delegację „Solidarności” zastał w Bremie stan wojenny, burmistrz Hans Koschnick (SPD), który zainicjował wcześniej partnerstwo z Gdańskiem, dał polskim opozycjonistom lokal i finanse na prowadzenie biura. Była to pierwsza placówka „Solidarności” za granicą. Jerzy K. alias Heinz Arnold otrzymał zadanie szpiegowania tego środowiska.
Jako zatrudniony w urzędzie dla przesiedleńców miał dostęp do informacji, m.in. w bazach danych policji, urzędu meldunkowego i urzędu dla cudzoziemców, oddziału ds. obywatelstwa, landowych i federalnych towarzystw emerytalnych (odpowiedników ZUS), urzędu wspierania przesiedleńców, obozu dla uchodźców w Giessen, Federalnego Urzędu Administracji w Kolonii oraz Niemieckiego Czerwonego Krzyża. Najlepszy, bo praktycznie niekontrolowany dostęp miał do archiwum w Bremie, gdzie od 1953 r. zgromadzono 150 tys. akt personalnych przesiedleńców i uchodźców.
Tragiczny finał dla ofiar
Mimo to po kilku latach młody agent coraz gorzej radził sobie w obcej roli. Cała sytuacja jakby go przerastała. Wyjechał z biletem w jedną stronę i na dłuższy czas bez odwrotu. Ponaglania z Warszawy na nic sie nie zdały. Zaczął pić, miał problemy ze zdrowiem. A do tego miał „pecha”.
Bowiem w tym samym czasie, w 1984 roku, jego „wtórnik” czyli prawdziwy syn Hildegardy, zaczął szukać swojej biologicznej matki. Miał dość życia w PRL-u. Ponieważ nie dostawał paszportu, wykorzystał okazję, gdy poznał niemieckich turystów. Oni przemycili dokumenty do Niemieckiego Czerwonego Krzyża. Tam okazało się, że już kilka lat wcześniej inny „Janusz Arnold” szukał swojej matki i mieszka w Niemczech. O tej dziwnej sprawie zawiadomiono odpowiednie służby.
14.3.1985 peerelowski Kloss został aresztowany przez zachodnioniemiecki kontrwywiad. Jerzy K. przyznał się, że jest porucznikiem wywiadu PRL. Niemcy przesłuchiwali blisko 50 osób, sprawdzali nazwiska w kraju i za granicą, przyjrzeli się także okolicznościom śmierci Hildegardy, która siedem lat wcześniej, w dniu przybycia szpiega, zmarła na atak serca. Po wstępnym rozpoznaniu zaniechano jednak dochodzenia.
Niecałe trzy miesiące po odkryciu agenta, kiedy rząd PRL zaczął przygotowywać wymianę Jerzego K. na innych szpiegów, zmarł nagle w Gdańsku prawdziwy syn Hildegardy, Janusz. Także na atak serca, w miejscu pracy. Prokuratura nie wszczęła śledztwa ani nie przeprowadziła obdukcji. W uzasadnieniu napisano: „Prawdopodobnie zmarł na zawał serca”. Rodzina zaprzecza twierdzeniu prokuratury, jakoby w ciągu ostatniego roku przed śmiercią Janusz „przechodził dwa takie zawały”. Jego najbliżsi do dziś mają wątpliwości, czy zmarł śmiercią naturalną.
Nikt nie przeprosił
Agent Jerzy K. spędził w areszcie śledczym prawie rok, po czym w lutym 1986 roku został wymieniony na innego szpiega. Dzisiaj żyje w Polsce, ma rodzinę, pracuje jako specjalista od handlu zagranicznego w państwowej placówce. Skonfrontowany z przeszłością zdecydował się stanąć przed kamerą i odpowiedzieć na pytania. Odpowiedzialni za operację oficerowie prowadzący Departamentu I MSW PRL konsekwentnie milczą.
Rodziny Janusza i Hildegardy nie znają się do dziś. Zbyt wielki jest uraz po niemieckiej stronie rodziny spowodowany przez operację wywiadu PRL. Słowa „przepraszam” nie usłyszała do dziś żadna ofiara, ani w Niemczech, ani w Polsce. Nie użył go też Jerzy K. w obszernym wywiadzie udzielonym niemieckiej telewizji publicznej.
Na pytanie, czy śmierć dwóch osób związanych z historią „Heinza Arnolda” była zamierzonym czy niezamierzonym efektem operacji peerelowskiego wywiadu, mogłyby odpowiedzieć akta operacyjne. Te, o ile jeszcze istnieją, są utajnione, a odpowiednie instytucje od prawie roku ignorują podanie o wgląd do – choćby fragmentów – tych akt.
Sprawie „Heinza Arnolda” poświęcony jest film dokumentalny, który w poniedziałek, 11.03.2013 o godz. 23.30 nada pierwszy program niemieckiej telewizji publicznej ARD.
Róża Romaniec, Deutsche Welle, Berlin
red.odp.: Małgorzata Matzke
#videobig#