„To był raj” – Ukraińcy w Niemczech marzą o powrocie
7 października 2023Jakow Kotkow szuka dziś spodni. – Muszą być ciepłe – rzuca w kierunku jednej z wolontariuszek. Jakow wraz z żoną Olgą przyszli do centrum humanitarnego dla ukraińskich uchodźców, które znajduje się w Bornum, przemysłowej dzielnicy Hanoweru. Przemysłową halę zamieniono na magazyn rzeczy pierwszej potrzeby. Są ubrania, buty rowery, wózki dla dzieci, naczynia.
Także ubrania, które mają na sobie Jakow i Olga pochodzą właśnie stąd. Większość ich ubrań, tak jak zresztą cały ich dobytek zniknął w odmętach Dniepru, po tym, jak Rosjanie wysadzili zaporę w Nowej Kachowce.
Marzenia utopione w wodach Dniepru
– Wody było z minuty na minutę coraz więcej – Olga wspomina 6 czerwca br., kiedy doszło do tragedii. Dom w Oleszkach był dla pary zwieńczeniem ich życiowego marzenia. Dwupiętrowy budynek wybudowali własnym sumptem. Z jego powodu nie chcieli opuścić Oleszek nawet wtedy, gdy do miasta weszli Rosjanie. Jednak po wysadzeniu zapory niemal cały dom zniknął w wodnych odmętach.
Wraz z psem, kilkoma butelkami wody, chlebem, i z torbą najważniejszych rzeczy niemal dobę spędzili na dachu oczekując na pomoc. – Zwierzęta wyły, ludzie krzyczeli, to było straszne – wspomina Olga. Mówi o wielu domach, w których żyli ludzie, a które całkowicie porwał nurt rzeki. – Dużo Ukraińców zginęło.
Jakowa i Olgę uratowali rosyjscy żołnierze. Bez domu już nic nie trzymało ich na miejscu. Ostatnie pieniądze wydali na podróż przez Krym, Rosję, aż do granicy z Łotwą. Dalej udali się do Warszawy. A w polskiej stolicy wolontariusze pomogli znaleźć autobus do Hanoweru, gdzie czekała już na nich krewna Jakowa.
Dzięki staraniom Joannitów znaleźli pokój w zbiorczym lokum w Langenhagen nieopodal stolicy Dolnej Saksonii. Przyznają, że w starszym wieku, bez znajomości języka, są całkowicie zależni od zewnętrznej pomocy. – Chcielibyśmy kiedyś wrócić, ale jak tu w ogóle cokolwiek planować – mówi zdezorientowana Olga.
Dopytywana o życie w Niemczech i tak po krótkiej chwili wraca do wspomnień o utraconej ojczyźnie. – To był raj – opisuje rodzinne Oleszki. – Tam jest złota ziemia. Obojętnie co posadzisz, to pięknie wyrośnie, pomidory, dynie, i oczywiście arbuzy – mówi o symbolu całego obwodu chersońskiego, do którego należą także Oleszki. – Przed wojną nikt nie interesował się, kto jest Rosjaninem, kto Ukraińcem, a kto Żydem – dopowiada Jakow.
Mniej ludzi, mniejsze zainteresowanie
Wkrótce Jakow trzyma w rękach parę spodni. W znalezieniu właściwego rozmiaru pomógł mu Jan Dolmacki, który z ramienia Stowarzyszenia Ukraińców w Dolnej Saksonii dba o pracę centrum humanitarnego. – W pierwszych miesiącach od rozpoczęcia inwazji przychodziło tu codziennie po tysiąc osób – wspomina początki. Teraz miejsce jest otwarte tylko od czwartku do soboty. Przychodzi średnio sto, dwieście osób. Miasto myśli o odebraniu hali Ukraińcom i przeznaczeniu jej na zbiorczy ośrodek dla uchodźców, którzy obecnie docierają do Niemiec głównie z krajów Bliskiego i Dalekiego Wschodu oraz Afryki.
Nowych osób z Ukrainy jest coraz mniej – potwierdza Dolmacki. Dodatkowo część, która przyjechała w ubiegłym roku, teraz postanawia wracać. – Linia frontu nie zmienia się od dłuższego czasu. A niektórzy źle się tu czują albo nie wytrzymują konfrontacji z niemiecką biurokracją – tłumaczy.
Dolmacki do Hanoweru przeprowadził się w 1998 r. Pracuje jako informatyk. Zwraca uwagę, że w Ukrainie wszelkie usługi publiczne od lat można załatwić w telefonie. W Niemczech wciąż rządzi papier i wielostronicowe formularze wypełnione skomplikowanym słownictwem.
Mniej uchodźców z kraju broniącego się przed armią Putina przekłada się na generalne mniejsze zainteresowanie sprawą Ukrainy. – Kiedyś regularnie wysyłaliśmy po kilka ton darów. Teraz powoli zapełniamy te kilka kartonów – pokazuje na pakunki z suchą żywnością. W pierwszej części hali Ukraińcy mieszkający w Hanowerze mogą zaopatrzyć się w potrzebne ubrania i przedmioty. W drugiej wolontariusze przygotowują paczki, które wysyłane są potrzebującym, którzy pozostali w Ukrainie.
Kawałek materiału do ratowania życia
W rogu hali stoi rozstawiona siatka, do której wolontariuszki mozolnie przywiązują kawałki jasnego materiału. Jeszcze dzień, dwa pracy i powstanie siatka maskująca, która przyda się ukraińskim żołnierzom podczas nadchodzącej zimy.
Jedną z kobiet, które pracują przy siatce jest Olha. Na opuszczenie ojczyzny zdecydowała się dopiero w kwietniu br. Wcześniej obserwowała, jak jej rodzinne strony opuszczały kolejne kobiety z dziećmi. Sama ma dwóch pełnoletnich synów, a ci zgodnie z obowiązującym prawem nie mogą opuszczać kraju i muszą być każdego dnia gotowi, że zostaną powołani do wojska. – Wszyscy Ci, którzy nie mieli tych więzów, męża, albo synów, wyjechali już wcześniej. Ja chciałam do końca wspierać mój kraj – opowiada. W końcu i ona zdecydowała się, że wyjedzie z kraju, żeby zarobić na przyszłość synów. Mówiąc o tym łamie jej się głos.
Olha często powtarza w rozmowie, że na wszystko potrzeba czasu. Ma świadomość czekających ją zadań. Dopiero w listopadzie rozpocznie kurs niemieckiego. Aktualnie szuka nowego lokum, bo na ten moment mieszka w domu prywatnym, którego właściciel za gościnę wymaga od Olhi pomocy przy gospodarstwie i w ogrodzie. – Oczekuje się od nas, że będziemy wdzięczni. I jesteśmy. Ale potrzebujemy też dostępu do życia – podkreśla.
Tłumaczy, że przez pierwsze miesiące głównie starała się uspokoić skołatane nerwy. Przez ponad rok żyła w codziennym strachu, że rosyjskie rakiety trafią właśnie w jej budynek. Kobieta ma nadzieję, że wraz z rosnącą znajomością niemieckiego uda jej się znaleźć pracę, która będzie odpowiadała jej ekonomicznemu wykształceniu.
Do centrum humanitarnego trafiła bardziej w poszukiwaniu wspólnoty, niż pomocy materialnej. „Chłopcy”, bo tak wszyscy nazywają tu ukraińskich żołnierzy, walczą na froncie. Olha też chce jakoś przyczynić się do wspólnej sprawy. I stąd ta siatka maskująca. – Przy każdym kawałku materiału, który zawiązuje, mam nadzieję, że uratuje on ludzkie życie przed atakiem wrogiego drona – zdradza.
Gotowy do walki
– Ja też chcę opowiedzieć swoją historię – domaga się Michail Glinnik i dosiada do Olhi. Jego historia ma nawet tytuł. To „45 dni okupacji”. Tyle dni mężczyzna przeżył w rodzinnej wsi blisko Berdiańska po tym, jak została podbita przez Rosjan. Wrogie czołgi przyjechały z Krymu. Wśród mieszkańców szybko znaleźli się „zdrajcy”, jak nazywa ich Michail, którzy wojskowym zaczęli wskazywać mieszkańców opowiadających się za opcją ukraińską. – Rosjanie chodzili od mieszkania do mieszkania. Przesłuchiwanych bili kolbą karabinów – wspomina.
Glinnik widząc, że „russkij mir” rozpanoszył się na jego ziemiach postanowił wyjechać do Polski, dokąd i tak jeździł co roku zarabiać pieniądze.
W trakcie ucieczki na każdym rosyjskim posterunku mówił, że jedzie do pobliskiego sklepu po chleb. Po długiej podróży dotarł do Lwowa, następnie do Warszawy. Lecz w firmie budowlanej, w której zawsze pracował, nie było wolnych miejsc. Zdecydował się pojechać dalej, do Niemiec.
Obecnie mieszka w Sehnde pod Hanowerem. Do dyspozycji ma pokój w budynku hotelu, który samorząd udostępnił uchodźcom z Ukrainy. – Jestem emerytem. W Ukrainie dostawałem 2,6 tys. hrywien emerytury (ok. 307 zł – red.). Teraz dostaje 460 euro pomocy. Nigdy wcześniej nie miałem tyle euro w ręku – opowiada wręcz zafascynowany.
Michail opowiada, jak dobrze się czuję, gdy może pójść do Edeki (niemiecki supermarket – red.) i kupić co chce. Jednak utrzymanie tego czasowego dobrobytu nie jest jego celem. Michail przekroczył już 60-tkę i zgodnie z obowiązującym prawem jest za stary, aby trafić do armii. – Czekam aż zmienią przepisy i będę mógł pójść walczyć – wypala, a z jego twarzy da się wyczytać, że mówi to całkiem serio.
Chcesz skomentować ten artykuł? Zrób to na facebooku! >>