Triumf populizmu, czyli jak wygrać na obawach ludzi
27 października 2018Włoski dziennikarz Ernesto Galli della Loggia, piszący dla "Corriere della Sera", przyznał niedawno, że chociaż urodził się we Włoszech, nie wie, czy umrze w ojczystym kraju, bo go nie poznaje. Włochy się zmieniają, ale zachodzące zmiany nie idą, jego zdaniem, we właściwym kierunku. Gospodarka kuleje, drogi są w fatalnym stanie, komunikacja publiczna nie wywiązuje się ze swych zadań, a urzędnicy nie troszczą się o petentów. Tę listę można ciągnąć w nieskończoność.
Wszystko to budzi uzasadniony niepokój obywateli, którzy nie nie potrafią znaleźć odpowiedzi na pytanie o przyczyny zmian na gorsze. To samo odnosi się do świata polityki, o czym stale mówi włoski socjolog Marco Revelli. Tradycyjne partie masowe nie odgrywają dziś większej roli. Praktycznie zniknęły ze sceny politycznej po serii wielkich skandali. Ich miejsce zajęli populiści, którzy udzielają wyborcom łatwych odpowiedzi na trudne pytania, twierdzi Revelli.
Elity w ogniu krytyki
Ten problem dotyczy nie tylko Włoch. Jeden z liderów Alternatywy dla Niemiec i współprzewodniczący jej klubu w Bundestagu, Alexander Gauland, wyjaśnił na początku października w artykule zamieszczonym przez "Frankfurter Allgemeinen Zeitung", kto w Niemczech popiera AfD. Sympatykami tej partii są ludzie zaliczani do klasy średniej, którzy nie mogą przenieść swoich firm do Indii, żeby obniżyć w ten sposób wciąż rosnące koszty produkcji, ale także liczni zwykli obywatele, ciężko pracujący przez całe życie za niską pensję po to, żeby na starość doczekać się głodowej emerytury. Są nimi także Niemcy, dla których słowo ojczyzna wciąż ma jakąś wartość, i którzy nie zgadzają się z zalaniem ich przez falę uchodźców i migrantów z innych kręgów kulturowych. Ci ludzie nie mogą wyemigrować, aby gdzieś indziej pędzić wygodne życie.
Artykuł Gaulanda został ostro skrytykowany. Zarzucano mu ukryty antysemityzm, próbę podgrzewania nastrojów i wrogość wobec cudzoziemców. Z drugiej strony trudno zaprzeczyć, że AfD cieszy się rosnącym poparciem w Niemczech, a więc może winni są nie tylko populiści, ale także rządzący, a przynajmniej część z nich?
Francja widziana z boku
We Francji winą za wzrost popularności ugrupowań populistycznych można obarczyć partie lewicowe. Czyni tak w swoich książkach geograf i socjolog Christophe Guilluy, który przeanalizował upadek francuskiej partii socjalistycznej. W jego przekonaniu we Francji mamy do czynienia z nasilającą się stale pauperyzacją społeczeństwa przy jednoczesnym wzroście znaczenia wielkich koncernów i korporacji. W najtrudniejszym położeniu znaleźli się ludzie o najniższych dochodach, skazani na życie na marginesie społeczeństwa.
"Żadna partia, a przede wszystkim żadna partia o profilu lewicowym, nie reprezentuje ich interesów i nie bierze na serio ich problemów. To samo można powiedzieć o związkach zawodowych", twierdzi Guilluy. W tej sytuacji wielu Francuzów zwraca się w stronę populistycznych polityków, takich jak szefowa Frontu Narodowego Marine le Pen. Być może właśnie z tego powodu zmienił on niedawno swą nazwę na Zjednoczenie Narodowe, żeby podkreślić w ten sposób, że reprezentuje interesy wielu Francuzów.
Populizm w USA
Podobnę analizę można zastosować również wobec USA, w których na triumf wyborczy Donalda Trumpa złożyły się obawy amerykańskiej klasy średniej czy ludzi, którzy wciąż uważają, że do niej należą. Taki pogląd reprezentuje amerykanista z uniwersytetu w Siegen Daniel Stein. W wywiadzie dla Deutsche Welle Stein powiedział, że "Nieprawdą jest, jakoby Trumpa wybrali na prezydenta przede wszystkim ludzie o najniższym statusie majątkowym. O jego zwycięstwie przesądziły głosy wyborców z klasy średniej, którzy często nie poznają dzisiejszej Ameryki, którzy lękają się zubożenia i którzy są przeciwni pluralistycznej i otwartej na świat Ameryce".
To właśnie im podoba się ktoś taki jak Trump, który ignoruje obowiązujące do tej pory reguły gry, który zapowiada, że zaprowadzi porządek w Waszyngtonie i na świecie i który obiecuje, że przeforsuje interesy swoich wyborców z pominięciem jakiejkolwiek poprawności politycznej. Na razie jednak, twierdzi Stein, pomiędzy wyborczymi obietnicami Trumpa i tym, co rzeczywiście robi, rozwiera się przepaść, ale jego zwolennikom to jakoś nie przeszkadza. Jest to o tyle dziwne, że bez trudu można dostrzec, iż populistyczne hasła głoszone przez Trumpa w kampanii wyborczej mają się nijak do jego polityki na co dzień, w której kieruje się interesami najbogatszych Amerykanów i największych koncernów.
Czym jest populizm?
Zdaniem argentyńskiego politologa Lorisa Zanatty, populiści starają się zawsze przedstawić każdy spór polityczny jako walkę o wszystko i ostateczne starcie dobra ze złem. W artykule zamieszczonym na łamach dziennika "Clarín", Zanatta napisał, że "Horyzont poznawczy populizmu wyznacza własny kraj, w którym atmosfera społeczna została podgrzana, wytępienie prawdziwych bądź urojonych grzechów i powrót społeczeństwa do dawnych wartości i czasów, w których było ono jakoby czyste i nieskalane. Chodzi zatem o pryncypia, a raczej o to, co populiści za nie uważają. Populiści starają się stale zaprezentować wyborcom jako awangarda bojowników o słuszną sprawę"
Taka taktyka, twierdzi Zanatta, może przez jakiś czas przynosić spodziewane rezultaty. Warto jednak przyjrzeć się uważnie, czy ich diagnozy są prawdziwe, czy za ich obietnicami idą także czyny i jakie one przynoszą skutki. Dopiero wtedy wyrobimy sobie właściwy pogląd na wady i ewentualne zalety populistów, powołujących się nieustannie na bliżej nieokreśloną "wolę ludu".
opr. Andrzej Pawlak