Uchodźcy w Turcji: „Chcemy innego życia”
3 marca 2020– Życie tutaj w Turcji jest trudne, jak tylko otworzą bramy, ruszam do Niemiec – mówi osiemnastoletni Afgańczyk Muhammed. Chłopak sprawia wrażenie młodszego, dałbym mu piętnaście lat. Ma ze sobą tylko małą torbę i worek. W nim kilka sztuk odzieży i coś do jedzenia, żeby nie głodował podczas podróży do Grecji. Muhammed nie wie, co go czeka, jak trudna będzie podróż, ile potrwa i czy w ogóle uda mu się przekroczyć granicę.
Muhammeda spotykam przypadkowo w Stambule, w dzielnicy Zeytinburnu. Na ulicy, gdzie rozmawiamy, jest wielu Afgańczyków i Pakistańczyków. Widzę tylko jednego Syryjczyka. Muhammed początkowo wahał się, czy próbować wydostać się z Turcji. Chłopak wie, że turecki prezydent Recep Erdogan chce wykorzystać migrantów jako środek nacisku na Europę. Ale słowa Erdogana o tym, że „Turcja nie będzie utrudniać migrantom przekroczenia granicy” pobrzmiewają mu w uszach.
Nieco później Muhammed targuje się już z kierowcą furgonetki. Na ulicy roi się od kierowców, wszyscy krzyczą Edirne, Edirne. Atmosfera przypomina tę przed dworcem albo lotniskiem. Edirne leży na styku granic Turcji, Grecji i Bułgarii. Od Stambułu to jakieś 220 kilometrów. Kierowca chce 22 euro od osoby. Muhammed i jego pięciu towarzyszy próbują zbić cenę.
Pytam Muhammeda, gdzie jest jego rodzina. – W Anatolii – odpowiada. Pracują tam za głodowe stawki. Osiemnastolatek, który chwyta się różnych dorywczych zajęć, mówi, że nie jest zadowolony ze swojej sytuacji. – Wypłacają nam mniej pieniędzy niż obiecywali albo po prostu zwalniają nie płacąc ani grosza – mówi.
Muhammed i jego znajomi w końcu dogadują się z kierowcą. – Wezmę 16 euro od osoby – mówi właściciel pojazdu. – Potem wysadzę was niedaleko granicy. Jeśli będziemy kontrolowani, to my się nie znamy, inaczej mogę mieć kłopoty – zastrzega.
Marzenie o życiu w Niemczech
Przygoda Muhammeda i jego znajomych, marzących o nowym życiu w Niemczech, zaczyna się w niemieckim samochodzie – volkswagenie Caddy. Jadę za nim w kierunku granicy. Muhammed dzwoni jednak i prosi, bym się zatrzymał. Kierowca robi się nerwowy. Grozi, że wyrzuci wszystkich pasażerów, jeśli nie przestanę go śledzić. Umawiamy się z Muhammedem, że spotkamy się w Edirne.
Po drodze mijam samochody, mikrobusy, ciężarówki wypełnione migrantami. Wśród nich wiele dzieci i kobiet z maluchami na rękach. Kilka kilometrów przed Edirne rozstawiono punkt kontrolny. Pokazuję legitymację dziennikarską. Krajowa, czy zagraniczna? – pyta policjant. Krajowa – mówię. Mogę jechać dalej.
Dwa dni apokalipsy
Dojeżdżam do granicy, na miejscu tłoczy się około tysiąca migrantów. W pobliżu nie ma żadnego policjanta ani żandarma. Ludzie siedzą na ziemi, niektórzy palą ogniska, żeby się ogrzać. Wszędzie unosi się dym, piecze mnie w nosie.
Niektórym udaje się przedrzeć przez drut kolczasty i wejść na teren pasa granicznego miedzy Turcją i Grecją. Ale 100 metrów dalej czekają już greccy policjanci. Gdy tylko migranci się zbliżą, rozpylają gaz łzawiący, który teraz miesza się z dymem ognisk. Tłum cofa się w stronę Turcji.
Tak mijają dwa dni – przy ogniskach, w dymie, gazie, w deszczu, zimnie, głodzie, wśród płaczących dzieci i ich matek, wśród beznadziei i poszukiwania nowych dróg dotarcia do Europy.
W nocy spotykam trzech mężczyzn w wieku od 55 do 60 lat. Mówią ze stambulskim akcentem, ich ubranie nie jest tak znoszone jak innych. Jeden z nich pyta, w którym miejscu zostanie otwarta granica. – Nie zostanie otwarta – odpowiadam. Pytam, skąd pochodzą. Ich odpowiedzi są niespójne. Podejrzewam, że to Turcy, którzy chcą się wmieszać w tłum migrantów. Mężczyźni rozmawiają między sobą, czy nie spróbować sforsować granicznej rzeki.
Trudna przeprawa
Drugiego dnia na granicy rano dzwoni mój telefon. To Muhammed. Razem z towarzyszami wyprawy za 800 lir kupił ponton. Teraz czekają na właściwy moment i będą próbować przeprawić się na drugi brzeg. Pyta, czy chcę dołączyć i wysyła mi na telefon swoją pozycję. Gdy przybywam na miejsce, widzę jak grupa mężczyzn czai się na skraju lasu. 40-50 metrów dalej, po drugiej stronie brzegu, stoją greccy policjanci. Obserwują, co się dzieje.
Muhammed zjada sezamowe ciastko i zapala papierosa. Próbuję zrobić mu zdjęcie, ale reaguje gniewnie. – Bracie, co ty robisz, nie filmuj mnie. Jeśli moja matka zobaczy, że tu jestem, będzie bardzo smutna. Poza tym nie wie, że palę – mówi. Na brzegu rzeki dzieci bawią się przy pontonach. Po drugiej stronie kręcą się uzbrojeni greccy policjanci.
Znajomi Muhammeda próbują znaleźć na telefonach inne miejsce, z którego można by odbić. Słyszę rozmowy, że tylko stu osobom udało się przedrzeć na drugą stronę, a liczba tych, których złapano i zawrócono z Grecji, jest jeszcze wyższa.
Wracam do obozowiska. Liczba ludzi koczujących przy przejściu granicznym wzrosła do jakiś trzech tysięcy. To Afrykańczycy, Irańczycy, Pakistańczycy i Palestyńczycy. Większość stanowią jednak Afgańczycy. Syryjczyków prawie nie ma. Atmosfera jest coraz bardziej nerwowa, dochodzi do spięć z grecką policją.
Im więcej ludzi zbliża się do przejścia granicznego, tym więcej pocisków z gazem łzawiącym leci w ich stronę. Na moich oczach pięć osób zostaje ciężko rannych, wśród nich dziecko. Migranci robią się agresywni, niektórzy ciskają kamienie w kierunku greckiej policji. To wszystko coraz bardziej przypomina jakoś bitwę.
W całym tym zamieszaniu moją uwagę przykuwa nagle wysoki, młody mężczyzna mówiący płynnie po turecku, angielsku i persku. Wyciąga w górę ręce i krzyczy w trzech językach. „Mamy dość wojny, nie rzucajcie kamieniami, usiądźcie! My chcemy innego życia”.