Viktor Orban. Znów gra na siebie wbrew Brukseli
5 lipca 2024„Plotki o pańskiej wizycie w Moskwie nie mogą być prawdziwe. Czy jednak mogą?” – zapytał Orbana wieczorem 4 czerwca na Twitterze Donald Tusk. Również wówczas szef Rady Europejskiej Charles Michel przypominał, że Orban jako premier kraju sprawującego prezydencję nie reprezentuje całej UE i nie ma mandatu do jakichkolwiek negocjacji z Rosją ws. agresji na Ukrainę.
Wściekłość w całej UE
W piątkowy (05.07.2024) poranek kolejni przywódcy i szefowie MSZ państw UE wyrażali w mediach zaskoczenie i dezaprobatę. Europejska służba zagraniczna podkreśliła w oświadczeniu, że aktualna pozycja Brukseli ws. wojny wyklucza kontakty między UE a Putinem, który – jak przypomniano – jest ścigany przez Międzynarodowy Trybunał Karny.
– Wizyta premiera Viktora Orbana w Moskwie odbywa się wyłącznie w ramach dwustronnych stosunków Węgier i Rosji – oświadczył szef unijnej dyplomacji Josep Borrell.
To pokazuje skalę zaskoczenia i wściekłości, zarówno samej UE, jak i państw członkowskich, na niespodziewaną moskiewską podróż Orbana. Ale z punktu widzenia polityki Węgier pod jego przywództwem nie jest ani zaskoczeniem, ani nie jest nielogiczna. Wręcz przeciwnie.
Węgierski gołąbek pokoju
Węgierski premier w radiu Kossuth częściowo sam odpowiedział – choć nie wprost – na pytanie, po co jedzie do Moskwy: „Chcemy być dobrym narzędziem w rękach ludzi, którzy chcą pokoju. Wprowadzić strony na długą drogę, która może zakończyć się zawieszeniem broni i negocjacjami pokojowymi”.
A więc – pośrednik. Człowiek, z którym rozmawia Moskwa – bo chce, i Bruksela – bo musi, skoro to z nim rozmawia Moskwa. Jeśli kiedyś przyjdzie rzeczywiście do kolejnych rund negocjacji między Rosją a Ukrainą, człowiek, który będzie postrzegany jako ten, który potrafi przemówić drugiej stronie do rozumu, może się przydać.
A że zraził do siebie całą UE? Po pierwsze to nie pierwszy ani nie ostatni raz. Węgry są objęte procedurą z art. 7 TUE, płacą ogromne kary za nieprzestrzeganie wyroków TSUE, są jedynym krajem UE twardo sprzeciwiającym się uczestnictwu w pomocy Ukrainie, a przekonanie Orbana do decyzji niekorzystnych dla Rosji graniczy w Brukseli z cudem.
Dlatego jego wizyta w Kijowie była pozytywnym zaskoczeniem. Dziś wrócił stary, dobry Orban. Wie, że przez najbliższe pół roku, akurat gdy jego kraj sprawuje prezydencję, nie ma co próbować przepychać ważnych zmian legislacyjnych, bo dopiero w grudniu ukonstytuuje się nowa Komisja Europejska, w której zresztą musi obsadzić swojego komisarza. Ale to tyle, nie jest w rządzącej Unią koalicji, a wręcz przeciwnie; montuje nową skrajnie prawicową frakcję z takimi partiami jak austriacka Partia Wolności (FPÖ) Herberta Kickla, Akcja Niezadowolonych Obywateli (ANO) byłego czeskiego premiera Andreja Babiša, słowacka SMER premiera Roberta Ficy, być może dołączy też włoska Liga Matteo Salviniego.
Jest więc w permanentnej kontrze do aktualnych unijnych władz, którym, na ironię, będzie przez najbliższe pół roku formalnie organizował pracę. I kiedy przygotował z Putinem termin wizyty? Dokładnie w chwili, gdy władza Komisji Europejskiej – unijnego rządu – jest najsłabsza.
Ponieważ Ursula von der Leyen akurat będzie kandydatką na drugą kadencję przewodniczącej KE – Parlament Europejski ma głosować nad jej kandydaturą na najbliższej sesji w Strasbourgu między 16 a 18 lipca – zostanie zachowana ciągłość władzy. Ale i tak najbliższe parę miesięcy aktualna i zapewne przyszła szefowa KE będzie miała głowę zajętą kompletowaniem składu swojego gabinetu.
I to właśnie w tę lukę we władzy unijnej egzekutywy wskoczył – oczywiście nieformalnie – Orban. Pokazując, że zrobi, co zechce.
Pokazówka dla Pekinu, dla Trumpa i dla Węgrów
Tylko dla kogo ta „pokazówka”? W Unii nikt poza najbardziej nacjonalistycznymi i prorosyjskimi politykami oraz elektoratem nie uwierzy przecież w idealistyczne pokojowe przesłanie węgierskiego premiera, tym bardziej, że jego słowa o tym, że pokoju nie osiągnie się „z wygodnego krzesła w Brukseli” zostaną odebrane jako próba podkopania jednolitej pozycji UE ws. rosyjskiej wojny z Ukrainą.
Nikt w UE – przynajmniej oficjalnie – również nie podziela stanowiska wyrażanego przez węgierskich dyplomatów, którego kluczowym elementem jest to, że „obie strony” – co na Ukraińców działa jak płachta na byka, bo nie wskazuje winnego wojny i tworzy fałszywą równowagę między agresorem a ofiarą agresji – muszą usiąść do negocjacji, by zakończyć konflikt.
Taka wizja spodoba się za to z pewnością w kręgach doradców ds. polityki zagranicznej Donalda Trumpa, z którym węgierski premier relacje cierpliwie pielęgnuje. Nieprzypadkowo hasło węgierskiej prezydencji – Uczyńmy Europę Znów Wielką (ang. Make Europe Great Again - red.) – nawiązuje wprost do hasła kampanii Trumpa.
Węgrzy zresztą – cytowani przez Euronews – nie ukrywają, że choć współczują Ukrainie, nie zamierzają jej nadal wspomagać militarnie, bo ich zadaniem jest „zapewnić bezpieczeństwo Węgier i żadnego innego kraju”.
I wiedzą, że w kraju ten przekaz znajdzie aplauz. Bo akcja Orbana jest na użytek wewnętrzny. W zdominowanej przez sprzyjające sobie media węgierskiej przestrzeni informacyjnej premier może się przedstawiać jako przyjmowany przez obie strony konfliktu mąż stanu, niestrudzenie, wbrew wojowniczej Unii, działający na rzecz pokoju. I dokładnie tak będzie odebrany – jako rozsądny, szukający pokoju i kompromisu.
Ale jest też jeszcze inna grupa krajów, która uważnie wysłucha tego, co Orban i Putin powiedzą w Moskwie. Te bardziej odległe od UE, patrzące – czemu trudno się dziwić, w drugą stronę działa to identycznie – z obojętnym dystansem na europejskie problemy. Czyli globalne Południe i niektóre kraje BRICS. Zwłaszcza jeden, przyjazny Węgrom.
Podczas ostatniej wizyty w Pekinie w październiku 2023 roku na Forum Pasa i Szlaku – chińskiej globalnej inicjatywy gospodarczej – Viktor Orban podkreślił, że „Węgry pozostaną zaufanym przyjacielem i partnerem Chin w Unii Europejskiej”. Tę przyjaźń mierzy się oczywiście w liczbie chińskich inwestycji na Węgrzech i w węgierskim eksporcie do Chin i jeśli spojrzeć na liczby, jest to przyjaźń kwitnąca. Zresztą, węgierski premier był jedynym gościem z UE na wspomnianym forum, a Pekin doskonale wie, że o wiernych przyjaciół warto dbać. Zwłaszcza takich, których gospodarka – w tym wspomniane chińskie inwestycje – zasilana jest energią ze źródeł rosyjskich, bo Orban przez 14 lat u władzy niewiele zrobił, by uniezależnić się energetycznie od Moskwy.
Uderzenia wyprzedzające
Rotacyjna prezydencja nie zapewnia obecnie – od czasu stworzenia stanowisk szefa Rady i umocnienia pozycji Komisji i Parlamentu – realnej siły decyzyjnej, pozwala jednak sprawującym ją krajom, według słów samego węgierskiego ministra ds. europejskich Jánosa Bóki, umieszczać sprawy, na których im zależy, wysoko w unijnej agendzie.
A Węgrom w tym półroczu zależy – oficjalnie – na byciu „uczciwymi brokerami, lojalnie współpracującymi z wszystkimi państwami członkowskimi i unijnymi instytucjami”.
Tyle, że te unijne instytucje, obawiając się, co znowu zrobi enfant terrible wśród krajów członkowskich, gdy dostanie trochę wpływu na agendę Brukseli, wykonały w ostatnim czasie szereg uderzeń wyprzedzających. Tuż przed końcem urzędowania poprzednia prezydencja doprowadziła do rozpoczęcia unijnych negocjacji akcesyjnych z Ukrainą i Mołdawią. Orban się temu sprzeciwiał i groził zablokowanie tego procesu, wstrzymywał też kierowanie na Ukrainę unijnego wsparcia finansowego. Ale przegrał. Wszystkie ważne początkowe kroki ze strony europejskiej, jeśli chodzi o start procesu integracji Ukrainy z Unią Europejską, zostały dokonane; i to tak, aby nawet półroczne węgierskie opóźnianie tego procesu mu za bardzo nie przeszkodziło.
Cztery dni po objęciu prezydencji Orban wyprowadził więc kontruderzenie. W krótkiej perspektywie zyska aplauz w miejscach, na których mu zależy; być może przyczyni się nawet do jakichś postępów w kwestii zakończenia wojny Rosji z Ukrainą. Inna sprawa, dla kogo te postępy będą korzystne i czy na pewno dla Ukrainy i Unii Europejskiej. Czy będą korzystne dla Węgier i samego Orbana? To on poniesie ostatecznie konsekwencje swoich suwerennych decyzji. Mógł w ramach UE być tym, który współuczestniczy w używaniu narzędzi międzynarodowej polityki do kształtowania stosunków w Europie i relacji całej Europy z Rosją. Zamiast tego sam wybrał rolę – jak sam podkreślił – właśnie „narzędzia”.