„Viva Polonia“? [FELIETON]
28 marca 2014Skąd się ono mogło wziąć? To powszechne, uporczywe, trudne do obalenia przekonanie (które przez lata, wieki nawet, urosło do miana skamieniałego stereotypu), iż Polacy za granicą są wobec siebie nieufni, nastroszeni, że patrzą na rodaków wilkiem i raczej sobie nawzajem szkodzą, niż - wzorem choćby żydowskiej diaspory - pomagają. Czy aby przypadkiem nie z Mickiewicza (bo „my z niego wszyscy“)? W epilogu „Pana Tadeusza“ pisał przecież wieszcz o „niewczesnych zamiarach, za późnych żalach, potępieńczych swarach“. By dodać po chwili, w jeszcze posępniejszej tonacji:
Gdy w niebie nawet nadziei nie widzą!
Nie dziw, że ludzi, świat, siebie ohydzą,
Że utraciwszy rozum w mękach długich,
Plwają na siebie i żrą jedni drugich!
Ale czasy się jednak zupełnie zmieniły: nie trzeba już na szczęście rozdrapywać ran po krwawej masakrze kolejnego powstania i szukać winnych klęski. Ojczyzna - miejmy nadzieję, że na zawsze - zrzuciła moskiewskie jarzmo i w każdej chwili, emigrantem np. będąc, można tam pojechać lub polecieć bez upokarzających granicznych kontroli, ewentualnie błyskawicznie sprawdzić w internecie, co w polskiej trawie piszczy... Czy zatem ów nachalny stereotyp całkowicie stracił na aktualności? Mam w tej skomplikowanej kwestii mieszane uczucia. Pewne bowiem przykre doświadczenie sprzed kilkunastu lat podpowiada, że nie, zaś odbyta nie tak dawno podróż, że jak najbardziej.
Otóż w drugiej połowie lat 90. ub.w. byłem kimś w rodzaju działacza polonijnego. Nasze stowarzyszenie liczyło ponad setkę aktywnych członków płacących składki, funkcjonowało naprawdę sprawnie, dynamicznie, regularnie organizując cieszące się sporą frekwencją imprezy kulturalne, koncerty, zabawy i spotkania. Wniosło też istotny wkład w to, że naukę języka polskiego wprowadzono wreszcie do szkół w Nadrenii Północnej-Westfalii jako, na początek, przedmiot dodatkowy (przed czym zresztą strona niemiecka broniła się z niezwykłą zaciętością). Było po prostu, jak w życiu: zbyt pięknie, by mogło to trwać w nieskończoność. I rzeczywiście, po jakimś czasie dwaj bodaj członkowie zarządu (jak siebie nazywali: prawdziwi Polacy) stwierdzili ni stąd, ni zowąd, iż na czele organizacji stoi kolega o nie do końca polskim pochodzeniu, a imprezy mają charakter zbyt multikulturowy. Na fali patriotycznego wzmożenia dotychczasowego przewodniczącego się więc pozbyto. Niestety, stowarzyszenie wkrótce i tak się rozpadło, na dodatek w dość dusznej i dwuznacznej atmosferze związanej z jego finansami...
Co się zaś tyczy podróży, to z grupą przyjaciół, choć po części służbowo, odbyliśmy ją do Brukseli. I oto od razu pierwszego dnia okropnie spóźniliśmy się w hotelu na śniadanie. Sala była pusta, dokładnie wysprzątana. Niemniej gdy jedna z pań spośród personelu usłyszała, że rozmawiamy po polsku, natychmiast przyniosła termosy z kawą i talerze uginające się pod jedzeniem, obdarzając nas jeszcze uśmiechem i krótką, miłą pogawędką (zgadnijcie, w jakim języku). Podobnie było w sklepie ze słynnymi brabanckimi koronkami na równie słynnym brukselskim rynku: sympatyczna dziewczyna - jak się okazało z Rzeszowa - obsłużyła nas miło, profesjonalnie i z podziwu godnym zasobem empatii, spełniając bez szemrania wszelkie kaprysy naszych pań, chcących wciąż obejrzeć a to jakiś obrus, a to jakąś wyszukaną serwetkę... I w końcu para Polaków prowadzących pub, w którym na dodatek wolno było palić: też się autentycznie ucieszyli na nasz widok, długo i cierpliwie tłumacząc potem, w jaki sposób dotrzemy do królewskiego muzeum, które koniecznie zamierzaliśmy zwiedzić.
Jest chyba zatem - chciałbym wierzyć - lepiej niż kiedyś, dużo lepiej. Gdyby tak jeszcze spotykani w różnych zakątkach świata rodacy nieco mniej gorliwie używali sławetnego słówka na literę „k“, byłoby wręcz idealnie.
Piotr Piaszczyński
red.odp.: Małgorzata Matzke