Wojna w Ukrainie. Minibusem do piekła
20 maja 2022Dopiero za ostatnim punktem kontrolnym dopadł go strach. Mychajło Puryszew minął posterunek ukraińskiej armii w drodze do Mariupola, gdy uświadomił sobie, że faktycznie był na terenie walk. – Nagle zobaczyłem cały horror tej wojny – wspomina. Przemierzał ulice, usiane minami, mijał spalone czołgi i ostrzelane wioski. – W obu kieszeniach na piersi miałem dwie Biblie, modliłem się i prosiłem o wybaczenie za moje grzechy. Ale strach nigdy nie mijał – mówi. Był 8 marca, trwała bitwa o miasto, spadały bomby. A Mychajło jechał w sam środek piekła.
Mychajło Puryszew nie jest człowiekiem, który zbyt długo się waha. Biznesmen mieszka w Kijowie, ale pochodzi z Mariupola, gdzie przed wojną prowadził klub. Gdy miasto zostało oblężone, postanowił tam jechać. – Oczywiście wiedziałem, że są tam walki i że nikt inny tam nie jeździ. Ale byli tam moi pracownicy – tłumaczy. Razem z przyjaciółmi uzbierał pieniądze na mały czerwony minibus i wyjechał. – Decyzja nie była trudna. Nie wiedziałem jeszcze, co mnie tam spotka – dodaje.
„Gigantyczne ognisko”
Swoim czerwonym busem Puryszew wydostał z obleganego Mariupola ponad 100 osób, może nawet 200. Nawet nie liczył. Droga prowadziła przez tereny walk, do miasta, które było nieustannie bombardowane. – Z daleka Mariupol wyglądał jak gigantyczne ognisko – mówi. – Płonęło i płonęło, coraz jaśniej. Ale w czasie mojej ostatniej podróży zgasło. Pozostał tylko popiół.
Mychajło jest po trzydziestce, ma pięciodniowy zarost i nosi czapkę bejsbolówkę. Spotykamy się w pobliżu jego mieszkania na nowym osiedlu koło Kijowa. Domy wielorodzinne w kolorze brunatnym, przeznaczone dla ambitnej klasy średniej, zadbane pasy zieleni i klomby z kwiatami. Mychajło podjechał tu zza rogu swoim czerwonym busem z białym napisem: „Wolontariusz”. Na masce i z boków widać wiele dziur od odłamków i kul. Mychajło był w Mariupolu siedem razy, przywoził pomoc humanitarną, a wywoził ludzi. To cud, że ani on ani jego pasażerowie nie zostali trafieni w czasie ataków.
Ucieczka do klubu
Gdy na początku marca Mychajło pierwszy raz przybył do Mariupola, sytuacja w metropolii była już bardzo zła. W pierwszych dniach wojny Mariupol został otoczony przez rosyjskie wojska. Ukraińska armia broniła miasta, ale była ostrzeliwana z trzech stron. Nie było linii aprowizacyjnych. Co jakiś czas uzgadniano utworzenie tak zwanych korytarzy humanitarnych, ograniczonych okresów wstrzymania ognia, w czasie których cywile mieli bezpieczenie opuszczać miasto. Ale ustalenia te były łamane. Kto chciał się wydostać, ryzykował życiem – tak jak ten, kto zostawał.
Mychajło miał tam duży klub w piwnicy biurowca. W klubie Evo Game była restauracja, dyskoteka, sale do karaoke i dla graczy. Teraz służył za bunkier. Na początku marca przebywało w nim 160 osób, a w kolejnych dniach coraz więcej. – Zabieraliśmy do nas przede wszystkim rodziny z dziećmi i kobiety w ciąży – opowiada Mychajło. Jego pracownicy starali się stworzyć w miarę znośne warunki do życia. – Zorganizowaliśmy się jakoś. Mieliśmy gońców, którzy musieli zdobywać jedzenie i takich, co przynosili wodę. Był też grill, na którym mogliśmy gotować. Żartowaliśmy, że mieszkamy w pięciogwiazdkowym bunkrze – dodaje.
Gdy o tym mówi, widać, że jest dumny. Na twarzy pojawia się lekki uśmiech, a głos mięknie. Na nagraniu wideo, które pokazuje na smartfonie, widać dziesiątki ludzi siedzących w grupach i tylko światło ognia rozjaśnia ich twarze. Słychać, jak Mychajło pyta: „Jak tam nastroje?” „Nastrój jest tutaj bombowy” – odpowiada ktoś z grupy.
Kojący płacz dzieci
Przez wiele dni Mychajło jeździł po mieście, rozdając pomoc. Widział coraz więcej nędzy. Pewnego razu, gdy był właśnie na ulicy i filmował, usłyszał nadlatujący samolot i zawołał, by wszyscy szybko pobiegli do piwnicy. Kamera dalej była włączona. Na nagraniu widać, że biegnie, potem obraz robi się czarny i słychać dwa wybuchy, słychać płaczące dzieci. Przez dwie minuty obraz był czarny, potem atak się kończy.
Gdy wychodzi z piwnicy, na ulicy jest pełno dymu. Starsza kobieta leży martwa obok samochodu. Widać, jak razem z jej wnukiem Mychajło niesie kobietę przez ulicę i kładzie na chodniku. Czerwony bus stoi przed samym wejściem do piwnicy. Prawdopodobnie to dlatego nikt nie został ranny w na wpół otwartej piwnicy. Bus zatrzymał odłamki. Drzwi i przednia szyba wypadły. Na następnym nagraniu Mychajło z trudem powstrzymuje łzy. – Mam nadzieję, że Bóg obroni dzieci – mówi do kamery. – Gdy słyszę ich krzyk, łzy cisną się mi do oczu”.
Puryszew sam ma czworo dzieci. Najbardziej bał się tego, że wśród wielu ciał, które leżały w mieście, odkryje ciało swojego dziecka. Ciągłe bombardowania pochłonęły wiele ofiar. Wiele po prostu zostało na ulicach. Nikt ich nie pochował, było na to zbyt niebezpiecznie. – Zawsze, gdy widziałem zwłoki na skraju drogi, odwracałem wzrok ze strachu, że może to być dziecko – opowiada. – Myślę, że bym się załamał.
Dokumentacja wideo na Telegramie
Mychajło Puryszew rejestrował swoje podróże smartfonem. Ostrzelane ulice, życie w piwnicy, zdesperowani ludzie, którzy otaczają bus i stoją w kolejce po jedzenie. Nagrania te wysyłał swoim znajomym z grupy na Telegramie, gdy tylko było to możliwe. To znaki życia z miasta, z którego takich znaków było coraz mniej. Połączenie często się urywało, przez wiele dni niczego nie wysyłał. Wtedy ludzie z grupy z niepokojem dopytywali, co się dzieje, aż wreszcie ktoś napisał uspokajająca wiadomość: „Nasz bohater żyje. Zgłosił się”.
– Było jedno miejsce, gdzie czasem można było złapać sygnał – opowiada Jewhen Driapohuz, jeden z pracowników Mychajły, który spędził w bunkrze wiele tygodni, aż w końcu opuścił miasto z jednym z konwojów. Co kilka dni biegł w to miejsce. Możliwie najszybciej, żeby jak najkrócej być na zewnątrz. Potrzebował 15 minut, by tam dotrzeć. Wtedy dzwonił do matki, która już uciekła zagranicę. – Mówiłem tylko, że żyję i biegłem z powrotem – opowiada. Bo każda minuta na zewnątrz zwiększała niebezpieczeństwo, że zostanie się trafionym.
Mimo to na nagraniach wysyłanych znajomym Mychajło najczęściej wygląda radośnie. Widać na nich grupę mężczyzn, którzy nacierają nagie torsy śniegiem. „Padał śnieg i dziś możemy się umyć” – woła do kamery na telefonie, jakby chwalił się urlopem pełnym wrażeń. – Moim zadaniem było dać ludziom nadzieję – tłumaczy. Dopiero wieczorami pozwalał sobie na chwile słabości. – Wtedy uczucia się gotowały. Chowałem się w kącie bunkra, żeby nikt nie widział, że Mychajło Puryszew płacze – dodaje.
Zwykli ludzie ratują życie
Puryszew przywoził do płonącego Mariupola to, co było potrzebne do przeżycia, głównie konserwy i leki. W drodze powrotnej brał ze sobą ludzi. Wkrótce dołączyli do niego inni wolontariusze. Jechali w kolumnie: konwój białych busów za czerwonym, któremu Mychajło nadał imię „Wolontariusz”.
Jak mówi, wolontariusze, tacy jak on, wywieźli z miasta tysiące ludzi. Prawie 20 nie wróciło z tych podróży. Natrafiali na miny, dostawali się pod ostrzał albo zostali pojmani. – To byli ludzie, którzy mówili: ktoś musi to zrobić, po czym jechali. Zwykli Ukraińcy, zwykli ludzie – podkreśla Mychajło Puryszew.