Zagrożone egzystencje, zwątpieni ludzie
12 kwietnia 2020Pobudka przed czwartą, o piątej już w samochodzie, po południu powrót. 160 kilometrów do pracy i 160 kilometrów z powrotem. I tak od trzech lat. – Można się przyzwyczaić – uśmiecha się Michał Pierożek. Michał jest elektrykiem w berlińskim Siemensie. Zamieszkać w Berlinie nigdy nie chciał: w Szczecinie ma rodzinę, żonę, która tam jest nauczycielką i córkę, która się uczy. One wyjeżdżać nie chcą. Więc Michał nauczył się wcześnie wstawać. Do 15 marca. Po 15 marca jeździł jeszcze jako pracownik transgraniczny, dla których granica pozostała otwarta.
Choć mogło się okazać, że Michał niekoniecznie się do nich zalicza. Bo polscy pogranicznicy zaczęli się zastanawiać nad definicją pracownika transgranicznego – czy to dojeżdżający 20 czy 50 kilometrów. A jeżeli już 50 km, to w linii prostej, czy zgodnie z odległością drogową? Rozporządzenie tego nie normowało.
Bez nich firma się obędzie, oni bez firmy nie
Drugiego dnia pogranicznik przepuścił go bez problemu – ale kilkadziesiąt minut później inny wysłał kolegę Michała, który też dojeżdżał ze Szczecina do Berlina, na kwarantannę. – Nic nie było jasne, wszystko zależało od interpretacji pojedynczego funkcjonariusza – mówi. W tym samym czasie pojawiły się problemy zdrowotne, Michał poszedł na zwolnienie i obserwował, co się dzieje. Kwarantannę Polska wprowadziła też dla pracowników transgranicznych. Na nią Michał nie może sobie pozwolić. Więc po świętach, kiedy zwolnienie się kończy, nastawia się na długą rozłąkę z rodziną. – Chciałbym mieć nadzieję, że za jakieś trzy tygodnie znowu będę mógł jeździć – mówi – ale liczę się i z trzema miesiącami. W jego wydziale pracuje tylko czterech Polaków. Bez nich firma się obędzie. Oni bez pieniędzy – już nie.
Więc Michał wraca do Berlina, ustalili z żoną. W zasadzie rozumie decyzje o zamknięciu granic. – Jeżeli to powstrzyma chorobę, to trzeba było to zrobić – stwierdza. O koronawirusie słyszał wiele, ale wśród kolegów i znajomych nie zna nikogo zarażonego, ani po polskiej ani po niemieckiej stronie. Natomiast zna trochę takich, którzy stracili pracę lub mogą ją stracić.
Specyfika pogranicza
Liczbę polskich pracowników transgranicznych w Niemczech trudno jest ocenić. Szacuje się ją na ok. 170 tysięcy. Z perspektywy Warszawy, Gdańska czy Poznania, trudno zrozumieć specyfikę pogranicza. Granicy nie ma tam od lat, dojazd jest często krótszy niż dojazd do pracy na drugi koniec dużego miasta, a wynagrodzenie wyższe niż w domu czy pobliskich miejscowościach po polskiej stronie. Więc praca transgraniczna to tam codzienność. W niektórych firmach po niemieckiej stronie dojeżdżający Polacy stanowią jedną trzecią albo nawet połowę pracowników. Szczególnie wielu pracuje ich w branży medycznej i opiekuńczej, zakładach produkcyjnych czy magazynach wysyłkowych. Zamknięcie granicy z Polską spowodowało w nich panikę. Pracodawcy oferowali pracownikom mieszkania, byle ci zostali, jeszcze zanim wsparcie zaoferowały rządy landów przygranicznych (Brandenburgia i Meklemburgia-Pomorze Przednie dopłacają 65 euro dziennie do dodatkowych kosztów związanych z pobytem w Niemczech, plus 20 euro na członka rodziny, który przeniósł się z pracownikiem; Saksonia odpowiednio 40 i 20 euro, ale tylko pracownikom branży medycznej. Dofinansowanie zaplanowano wstępnie do 13 kwietnia).
Ale okazało się, że wielu dojeżdżających ta oferta nie skusi. Tylko co czwarty (z wyjątkiem zawodów medycznych, gdzie ten odsetek jest dużo wyższy) zdecydował się zostać w Niemczech. Dojazdy – tak, ale rozstanie z rodziną to zbyt duże obciążenie. Tak jak dla Michała ze Zgorzelca. Michał pracuje w fabryce po drugiej stronie rzeki, w Görlitz. W zasadzie w tym samym mieście, tylko przez most. Ale po 15 marca na moście stanęły bariery. Michał początkowo mógł je przekraczać i chodzić do pracy, a po pracy, razem z żoną i znajomymi pomagał kierowcom i pasażerom samochodów, które utknęły w kilkudziesięciokilometrowych kolejkach na przejściu w pobliskich Jędrzychowicach. 27. marca także pracownicy transgraniczni stanęli przed zamkniętym szlabanem. To znaczy Michał pracować mógł nadal, ale po pierwszym powrocie musiałby zostać 14 dni na kwarantannie. Pracodawca zaproponował mu nawet mieszkanie w Görlitz, ale Michał nie chciał rozstawać się z żoną. – Zwłaszcza, że nie wiadomo na jak długo – tłumaczy.
Nie rozumie, że można jechać do pracy w Legnicy czy Wrocławiu, ale nie można iść na piechotę do pracy w Görlitz. Mało kto to w Zgorzelcu rozumie. Do Świąt Wielkanocnych wziął bezpłatny urlop. Po świętach liczy się ze zwolnieniem. Za „odmowę stawienia się do pracy”.
Postawieni przed faktem dokonanym
Tak robi wielu pracodawców, zwłaszcza tych, którzy nie są uzależnieni od polskich pracowników, mówi Agnieszka Misiuk z „Faire Mobilität”, poradni dla pracowników zagranicznych przy niemieckich związkach zawodowych DGB. – Teoretycznie mają takie prawo – tłumaczy. Pracownik nie przychodzi, można mu dać wypowiedzenie. Niektórzy ratują się zwolnieniem od polskiego lekarza, ale po 30 dniach zwolnienia pracownik musi się poddać badaniom w Niemczech, by zwolnienie przedłużyć. Przejściowe rozwiązanie.
Mało kogo interesuje, że to nie niechęć pracownika do pracy, ale chęć lub konieczność zaopiekowania się bliskimi. Rząd polski podjął decyzję, pracownicy zostali postawieni przed faktem dokonanym. Nawet zasiłek (wypłacany pracownikom transgranicznych przez kraj zamieszkania, czyli Polskę) nie musi im przysługiwać, jeżeli stracą pracę z własnej winy – jak choćby niestawienie się do pracy. Dziesiątki tysięcy osób mogą stracić pracę i środki do życia.
Tak, jak rodzina Marzeny Rejdukowskiej. Od dwóch lat Marzena mieszka we wsi niedaleko Szczecina – ale po niemieckiej stronie. Tam ceny nieruchomości były niższe, Polacy mogli sobie pozwolić na dom. Spokój, cisza a jednocześnie pół godziny do pracy w Szczecinie, gdzie Marzena jest urzędniczką a jej mąż prowadzi salon fryzjerski. Idealne rozwiązanie, do 15 marca. Bo wtedy wróciły granice i okazało się, że o takich, jak rodzina Marzeny, zapomniano. Rozporządzenie o zamknięciu granic dopuszczało przemieszczanie się pracowników transgranicznych, ale wspomnianych tylko jako ci, którzy „mieszkają w Polsce i pracują na terytorium kraju sąsiedniego”. Tak, jakby w przeciwnym kierunku ruch się nie odbywał.
Faktycznie, takich jak Rejdukowscy nie ma wielu wzdłuż innych odcinków granicy – ale w okolicach Szczecina jest inaczej. Liczbę Polaków, którzy mieszkają po stronie niemieckiej, ale nadal pracują w Szczecinie, szacuje się na ok. 3500. – Nas rząd nie widzi – skarży się Marzena. Ma szczęście, bo jest akurat na urlopie wychowawczym, ale mąż po pierwszych próbach bał się jeździć do Szczecina, by go w końcu nie skierowano na kwarantannę.
Zakład fryzjerski Rejdukowscy zamknęli. Pracownikom nadal płacą, ale zastanawiają się, na ile im starczą oszczędności. Bo na pomoc nie mogą liczyć: ani rządu niemieckiego (bo ich firma jest w Polsce), ani polskiego. Przy „postojowym” jest zapis, że nie tylko firma musi być w Polsce, ale i wnioskujący musi tu mieszkać. Samo wstrzymanie składek ZUS nie umożliwi utrzymania firmy. Więc Rejdukowscy plują sobie w brodę – bo tak naprawdę od dawna zastanawiali się, czy nie otworzyć drugiego salonu w Niemczech: „Wtedy przynajmniej dostalibyśmy pomoc na utrzymanie jednego salonu – a tak boimy się o przyszłość”.
Zagrożona egzystencja
Polacy z Zachodniopomorskiego i Meklemburgii-Pomorza Przedniego napisali petycję do premiera, ministra zdrowia, wojewody pomorskiego i inspektora sanitarnego z prośbą o zmianę rozporządzenia, które „zmienione bezpodstawnie, odebrało 7.000 obywatelom Polski z naszego regionu możliwość wykonywania pracy, a tym samym zagroziło ich egzystencji, pozostawiając bez środków do życia”.
Zwłaszcza, że akurat w Meklemburgii-Pomorzu Przednim czy pobliskiej Brandenburgii liczba zarażonych jest niewielka, niższa niż w Zachodniopomorskim. 10 kwietnia obowiązkową kwarantannę wprowadzili też Niemcy. Kwarantanna ta nie będzie obejmować pracowników transgranicznych. Polska na razie wyjątków nie przewiduje.
Michał Pierożek nie wie, czy nie obejmie go teraz kwarantanna w Niemczech. Bo jeżeli niemieckie władze też uznają, że jak na pracownika transgranicznego jeździ za daleko? – Od pracodawcy żadnych informacji nie mam – mówi. Tak czy inaczej, pracy zmieniać nie chce. W końcu taki koronawirus nie będzie się pojawiał ciągle. Michał ze Zgorzelca myśli nad znalezieniem pracy po polskiej stronie. Koronawirus może minie, ale woli nie znaleźć się bez pracy, gdyby znowu zamknięte zostały granice. Rejdukowscy są tym razem zdeterminowani. – Jak tylko sytuacja się uspokoi, otwieramy filię w Niemczech, w okolicy – mówi Marzena. Tak na wszelki wypadek, żeby nie zostać znowu bez niczego.