Zegarek taty
10 marca 2024– Normalnie bym nie odebrał, bo numer był nieznany. Tak wiele się mówi teraz o oszustwach, że trzeba być ostrożnym. Ale coś mnie tknęło i odebrałem – mówi osiemdziesięcioletni Zbigniew Miłecki.
W słuchawce usłyszał drżący głos. Stał dłuższą chwilę w milczeniu, po czym włączył tryb głośnomówiący, żeby jego żona Anna również mogła słyszeć rozmowę. Kobieta, która dzwoniła, starała się mówić spokojnie, ale po chwili się rozpłakała.
Wszystko się zgadzało. Dodzwoniła się do Zbigniewa, rocznik 1944. Jego żona to Anna – w 2017 roku była laureatką konkursu organizowanego przez Miasto Stołeczne Warszawa na najpiękniejszy ogródek osiedlowy. I tak między innymi przez publikację wyników konkursu w mediach społecznościowych, a także przez stronę Genetyka i splot różnych okoliczności Manuela Golc – wolontariuszka Arolsen Archives – odnalazła najbliższą rodzinę Bronisława Miłeckiego. Miała swoje powody, by szukać.
Rodzice
Bronisław urodził się 3 września 1911 roku. Ożenił się z Zosią. Na ślubnej fotografii Zosia ma upięte włosy, a do welona i sukni ślubnej przypięte listki paproci i kwiaty. Bronek ma zaczesane na prawą stronę, falowane włosy i białą muchę. Patrzą spokojnie, delikatnie się uśmiechając, w obiektyw.
Pobrali się 20 września 1942 roku. Dwa lata później na świat przyszedł Zbyszek. Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, w drodze było ich drugie dziecko. Wtedy właśnie stracili wszystko. Zostali wypędzeni ze stolicy i wywiezieni do obozu przejściowego w Pruszkowie. Było to miejsce, w którym widzieli się po raz ostatni.
Tata został wywieziony najpierw do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen, gdzie zabrano mu to, co miał przy sobie – czyli zegarek – a następnie do Neuengamme. Mama wraz z małym Zbyszkiem została natomiast wywieziona do obozu pracy Meinkingsburg, gdzie zmuszano ją do robót przymusowych na rzecz nadleśnictwa w Nienburgu nad Wezerą. – Mama karmiła mnie mąką rozrobioną z wodą. Mąkę z wodą rozrabiała na łyżce, a łyżkę podgrzewała nad świeczką – wspomina pan Zbigniew. To był ciepły posiłek.
Z przytoczonych na stronie Muzeum Powstania Warszawskiego wspomnień Jana Łaguny, który również przebywał w Meinkingsburgu, wynika, że w obozie nie było aż tak źle – o ile człowiek nie trafił tam w zimie. Ci, którzy przyjechali jesienią, mieli bowiem co jeść. Na polach pozostały niezebrane plony, na drzewach dojrzewały jabłka. Żywiono się również buczyną.
W grudniu 1944 roku część Polaków opuściła obóz pracy. Jest prawdopodobne, że w grupie, która wsiadła w pociąg jadący najpierw do Berlina, a następnie do Krakowa, była Zofia z małym Zbyszkiem. Na przełomie stycznia i lutego, gdzieś pod Krakowem, urodziła córeczkę – Zosię. Z dwojgiem maleńkich dzieci wróciła po wojnie do ukochanej Warszawy. Cały czas jednak chorowała. Podejrzewano, że przeprowadzano na niej eksperymenty pseudomedyczne. Gdy wynoszono ją z domu na noszach, jak opowiadała ciotka, błagała: ratujcie moje dzieci. Zmarła na gruźlicę w wieku trzydziestu sześciu lat. Zbyszek i Zosia trafili pod opiekę babci i dziadka. Po mamie została kosmetyczka z zepsutym zamkiem, która towarzyszyła jej w wojennej tułaczce.
Losy Bronisława
Ostatnie udokumentowane miejsce pobytu Bronisława to obóz koncentracyjny Neuengamme. I później ani śladu. Wiadomo jednak, że 20 kwietnia 1945 roku rozpoczęła się ewakuacja KL Neuengamme. Dzięki interwencji wiceprzewodniczącego Szwedzkiego Czerwonego Krzyża – hrabiego Folke Bernadotte – cztery tysiące ocalonych więźniów udało się wywieźć do Szwecji w ramach akcji humanitarnej „białe autobusy”. Choć początkowo akcja ta miała dotyczyć jedynie więźniów skandynawskich, udało się ją rozszerzyć również na więźniów innych narodowości, w tym Polaków. Pozostali jednak pędzeni byli pieszo lub wywożeni w wagonach towarowych najpierw do obozów przejściowych, a następnie do Zatoki Lubeckiej. Dziewięć tysięcy więźniów, którzy żywi dotarli na miejsce, załadowano na trzy statki.
Nieświadomi tego, że na zakotwiczonych w zatoce jednostkach znajdują się ofiary obozów koncentracyjnych, Brytyjczycy rozpoczęli nalot i bombardowanie. Podejrzewali, że ukrywają się tam niemieccy żołnierze. Statki płonęły, a uwięzieni na dolnych pokładach więźniowie umierali na miejscu. Ci, którzy mieli szansę się uratować, wyskakiwali za burtę do lodowatego Bałtyku. Jeśli pozwoliły im na to siły i okoliczności, płynęli w stronę brzegu, gdzie czekali już na nich niemieccy żołnierze. Ci strzelali z brzegu do próbujących się uratować ofiar. Przeżyła garstka najsilniejszych.
Zegarek taty
W kwietniu 1945 roku szef administracji obozowej w KL Neuengamme SS-Sturmbannführer Christoph-Heinz Gehring polecił swojemu podwładnemu Franzowi Wulfowi znalezienie miejsca na składowanie mienia więźniów. Wulf znalazł pub w miejscowości Lunden i tam ukrył skrzynie z depozytami. Wśród kilku tysięcy przedmiotów – dowodów zbrodni – był zegarek Bronka.
– Dlaczego tych depozytów nie zniszczono? – pytam Małgorzatę Przybyłę z Wydziału Poszukiwań Arolsen Archives. – Bo zwyciężyła chciwość jednego człowieka. Tylko tyle. Chciał je ukryć i zachować – przyznaje. – Gdy lata temu rozmawiałam z lokalną niemiecką dziennikarką, opowiedziała mi, że właściciel pubu, gdy się dowiedział, co znajdowało się w skrzyniach, popełnił samobójstwo.
Papierośnice, portfele, dokumenty, zdjęcia, biżuteria, różańce, medaliki, zegarki. Przedmioty codziennego użytku, które służyły ludziom, zanim trafili do obozów, zostały dokładnie opisane przez administrację obozową. Wiadomo, do kogo należały. Gdy odnaleźli je alianci, podjęto decyzję, że należy je zwrócić. Były przekazywane z instytucji do instytucji z zadaniem odnalezienia prawowitych właścicieli, jeśli przeżyli, lub ich krewnych. Część przedmiotów udało się na przestrzeni lat zwrócić. Pozostałe 4,7 tysiąca kopert z depozytami trafiło w latach 60. minionego wieku do Międzynarodowej Służby Poszukiwań, obecnie Arolsen Archives.
„Ktoś za kimś tęskni”
Manuela Golc jest wolontariuszką Arolsen Archives i wraz z innymi wolontariuszami szuka krewnych ofiar, po których zachowały się depozyty. W zeszłym roku odnaleźli ponad pięćdziesiąt rodzin. Bliskich szukają w internecie, zostawiają również karteczki na grobach z informacją o zachowanych pamiątkach i danymi kontaktowymi do siebie. Zostawiają je w całej Polsce. W końcu ktoś kiedyś odwiedzi grób, zobaczy informację i być może zadzwoni. Po tygodniu, miesiącu, roku.
Wolontariuszka nie wyobraża sobie, że mogłaby nie szukać tych rodzin. „Przecież ktoś musiał za kimś tęsknić” – tłumaczy. Człowiek był i go nie ma, nie wiadomo, co się z nim stało. Ktoś z pewnością na niego czekał. Obok takiej sprawy nie można przejść obojętnie. Dlatego szuka. W internecie jest wszystko. A jeśli czegoś nie ma, trzeba zadzwonić, zapytać, napisać list. I czekać, cierpliwie czekać. Bo czasem trafi się w urzędzie na służbistę, a czasem na człowieka z sercem.
Nie zawsze historię udaje się rozwikłać od razu. Zdarza się, że dodatkowe tropy pojawiają się nagle, nieoczekiwanie i z małych kawałków układa się historia człowieka.
Spotkanie
Jest połowa lutego, wiosna rozpycha się łokciami. Na miejsce spotkania państwo Miłeccy docierają samochodem. Pan Zbigniew nie odpuściłby jazdy, którą uwielbia, mimo wielu lat przepracowanych za kółkiem.
Jest radosnym, pełnym wigoru człowiekiem. Towarzyszy mu równie radosna, elegancka i energiczna żona. O Zbigniewie, który ma osiemdziesiąt lat, mówi: mój kochany czterdziestolatek. Nie zamieniłabym go na innego człowieka. Są razem 54 lata. Ślub też brali we wrześniu.
Rozmawiamy o teatrze, sanatoriach, dalekich wycieczkach – najlepiej nad morze. – Korzystamy z życia – opowiadają państwo Miłeccy. Uwielbiają jeździć. Zwłaszcza, gdy prowadzi pan Zbigniew, który na taksówce przepracował osiemnaście lat. Nigdy nie brał pieniędzy za kursy od starszych osób – opowiada pani Anna i przytacza historię, jak dziadek Zbigniewa przed śmiercią chciał się jak najczęściej widywać ze swoją córką. Nie mógł zapamiętać adresu i kierowca woził zagubionego człowieka z miejsca na miejsce. Wyobrażenie dziadka, który przez słabą pamięć nie może dostać się do córki, tak poruszyło jej męża, że postanowił wozić starszych ludzi za darmo. Mogli być przecież w tej samej sytuacji.
– Mąż ma dobre serce. Wielu ludziom pomaga tak po prostu – mówi Anna. – No bo dlaczego miałbym nie pomóc, jeśli mogę – tłumaczy Zbigniew.
Ślad po 80 latach
Ślad po Bronisławie Miłeckim zaginął. Pan Zbigniew nie pamięta taty – gdy widzieli się po raz ostatni, był maleńkim chłopcem. Dlatego tak bardzo porusza go widok odręcznego podpisu, jaki widnieje na jednym z obozowych dokumentów. Przygląda się mu w ciszy. Po chwili pani Ania zauważa: – Tata miał podobne pismo do twojego.
– Tak, ja piszę bardzo podobnie. Też jak kura pazurem – dodaje.
Oglądamy wspólnie zdjęcia z domowego archiwum. Jest fotografia ślubna rodziców, zdjęcie z pierwszej komunii świętej mamy, fotografia małego Zbyszka i małej Zosi. Później zdjęcia ślubne Zbigniewa i Anny, z chrzcin ich córki Iwonki, a także przy pomniku pomordowanych w Neuengamme na paryskim cmentarzu Pere Lachaise.
Pracownicy Arolsen Archives przywieźli dokumenty, jakie zachowały się na temat Bronisława – dowody na to, że był ofiarą niemieckich nazistowskich prześladowań. Ale poza dokumentami jest jeszcze coś – zegarek Bronisława. Ten zabrany mu w Sachsenhausen w 1944 roku. Wtedy jego ostatnia rzecz, dziś jedyna pamiątka po nim. Ślad, który pojawił się niespodziewanie po osiemdziesięciu latach.
Pan Zbigniew drżącymi rękami odbiera pudełko, w którym znajduje się rzecz należąca do taty – przedmiot, który przebył trasę z Warszawy przez Pruszków, Sachsenhausen, Neuengamme, Lunden, Bad Arolsen, by na końcu wrócić do Warszawy.
– To będzie dla nas taka relikwia – mówi żona pana Zbigniewa. Podobnie jak kosmetyczka z zepsutym zamkiem, należąca do mamy. Tyle zostało po rodzicach.
***
Po powrocie do domu ustawiają pudełko z zegarkiem na drewnianej owalnej komodzie w centralnym punkcie mieszkania. – Bronek wrócił do domu. Jego dusza już się nie będzie błąkać po świecie – mówi pan Zbigniew.
Autorka jest współpracowniczką Arolsen Archives i koordynatorką kampanii #StolenMemory w Polsce.