Cichocki: UE musi odzyskać zaufanie obywateli
30 stycznia 2020DW: Zacznę może od bardzo ogólnego pytania: Quo vadis, Europo?
Marek Cichocki*: – To jest bardzo dobre pytanie, dokąd Europa zmierza. Myślę, że od mniej więcej dekady nie ma na nie dobrej odpowiedzi. Europa cały czas trawi chyba te kryzysy, które nią wstrząsnęły. Najpierw kryzys strefy euro, później migracyjny, teraz brexit. Te wydarzenia w bardzo poważny sposób nadszarpnęły przekonanie, że Unia Europejska zmierza we właściwym kierunku i że będzie w stanie rozwiązywać pozytywnie problemy państw członkowskich. Stąd też obawa, czy ma ona przyszłość. Społeczeństwa europejskie w dalszym ciągu uważają, że Unia powinna funkcjonować. Tylko nie do końca wiadomo, jak.
Czy to znaczy, że Unia nie poradziła sobie z tymi trzema kryzysami?
– Poradziła sobie słabo, a w każdym razie zrobiła to tak, że wygenerowało to bardzo wiele nowych problemów i wysokich kosztów. I odbiło się negatywnie na zaufaniu w projekt europejski. Kryzys strefy euro doprowadził do ogromnych nierówności między państwami północy a południa, szczególnie Grecji, jeśli chodzi o potencjał ekonomiczny, o skalę kapitału, a także o standard życia.
Kryzys migracyjny został w jakiś sposób opanowany. Ale w dalszym ciągu, jak spojrzymy na Włochy, czy Niemcy, a szczególnie na wschodnie Niemcy, to widać, że ta kwestia nadal podważa stabilność tych społeczeństw i jest zarzewiem niepokojów społecznych.
I wreszcie mamy brexit kończący się tym, że Wielka Brytania wychodzi z Unii, a koszty tego są trudne do oszacowania. Trudno więc uznać, że ten kryzys został rozwiązany w pozytywny sposób.
Ale dziś nikt już nie ma ochoty na wychodzenie z Unii. Może więc jednak integracja jest dobrą odpowiedzią, tylko niedokładnie sprecyzowaną?
– Integracja europejska zakładała przynajmniej dwa podstawowe cele, które powodowały, że była dla wielu atrakcyjna. Po pierwsze, miała zmniejszać różnice między państwami i między społeczeństwami. A tym drugim, bardzo istotnym celem było stworzenie wzajemnego zaufania pomiędzy państwami członkowskimi i doprowadzenie do tego, że napięcia generowane wcześniej przez nacjonalizmy, będą opadać. A jednak widzimy, że skłonność do mówienia o innych źle, do odwoływania się do prymitywnych stereotypów raczej rośnie.
Także między Niemcami a Francją?
– Myślę, że tak. Jednym z elementów kryzysu tandemu niemiecko-francuskiego jest to, że także w tym wypadku zanika pewna – jakby ktoś powiedział – iluzja, ale być może – powiedziałby ktoś inny – nadzieja, że w relacjach między oboma krajami będzie pojawiać się przyjazna ponadnarodowa kultura wzajemnej współpracy.
Jednak kapitał negatywnych emocji wywołanych przez niemiecko-francuskie konflikty, czy nieporozumienia wzrósł w ostatnim dziesięcioleciu wyraźnie. I teraz dobrze widać, że polityka francusko-niemiecka też staje się poletkiem nie tylko już wzajemnych uszczypliwości, ale także wzajemnego wet za wet, pewnego rewanżu w różnych sprawach. Niezależnie oczywiście od tego, że w dalszym ciągu te kraje stanowią rdzeń integracji europejskiej.
A ten tandem się nie może rozpaść, jeżeli Unia ma przetrwać?
– On może trwać i trwa, ale bardziej już systemowo, niż na poziomie emocji, czy przekonań. Można to porównać do małżeństwa, które powoli się wypaliło i trzyma je tak naprawdę siła inercji wewnętrznych interesów, których po prostu nie chce się zaprzepaścić. Ta nadzieja integracji europejskiej, że narody zbliżą się do siebie również emocjonalnie, dzisiaj nie może się jednak spełnić. Język podejrzliwości, niechęci, uszczypliwości, czy nawet pewnej wrogości poprzez posługiwanie się negatywnymi stereotypami o sobie, jest w Europie znów obecny.
Gdzie szukać rozwiązań? Czy w tworzeniu takich ugrupowań jak Grupa Wyszehradzka tutaj, Beneluks tam, Skandynawia na północy, a jak Unia się rozszerzy, to i Bałkany na południu?
– To by tak naprawdę prowadziło do fragmentaryzacji Unii. Podstawową rzeczą jest odzyskanie przez Unię Europejską kredytu zaufania w społeczeństwach.
Jak się to robi?
– Polityka musi wrócić do obywateli. Musi znów zmierzyć się z problemami, które obywatele manifestują i którym dają wyraz kartką wyborczą.
Politycy zapomnieli o ich potrzebach?
– W Unii nastąpił pewien proces przesuwania się ludzi polityki w stronę świata biznesu i kapitału.
Bo ideałem stał się wzrost?
– Tak, bo ideałem stała się wiara w to, że im szybciej gospodarka będzie się rozwijać, tym bardziej będzie się to przekładać na lepszy poziom życia obywateli. Takiego automatyzmu jednak nie ma. Myślę, że dzisiaj politycy w Europie muszą powrócić do swoich wyborców.
Czyli zatroszczyć się o ich dobro? O to, żeby Europa się stała bardziej społeczna?
– Unia Europejska musi wrócić do tej swojej bardzo istotnej roli, jaką było zapobieganie powstawaniu głębokich nierówności i wewnątrz społeczeństw, i między społeczeństwami w Europie – często na tle różnic w szansach rozwoju, w możliwościach, w poziomie życia, czy w szansach wejścia na rynek pracy. Myślę, że to jest wyzwanie dla niej i jedyna sensowna droga dla europejskich polityków, żeby jednak odzyskali zaufanie wśród obywateli.
Czyli zamiast rozwiązywania funduszy spójności – ich umocnienie? Zamiast likwidowania wspólnej polityki rolnej – jej silniejsza rola?
– Sądzę, że te instrumenty rzeczywiście trzeba zachować i rozwijać. A jednocześnie mieć świadomość, że pojawiają się nowe zagrożenia.
Jak sztuczna inteligencja?
– Tak. I na to też trzeba być w stanie udzielić właściwą odpowiedź. To oznacza, że Unia powinna dbać o interesy społeczeństw.
Robotyzacja, sztuczna inteligencja… Te rzeczy zmieniają się w takim tempie, że uzasadnione staje się pytanie, czy politycy nadążą za nimi? Za chwilę przedsiębiorcy zaczną zwalniać ludzi, dlatego że wszystko załatwią maszyny i komputery.
– Te zjawiska nie znajdują się poza naszą kontrolą, wymagają jednak podejmowania trudnych decyzji. I to jest pytanie o to, czyje interesy politycy zdecydują się reprezentować. Procesami rozwoju można bowiem sterować. Można je przyspieszać, ale można też opóźniać. Można budować przeciwwagi, które pozwolą ludziom adaptować się do nowych wyzwań i sytuacji.
A czy mamy już przykłady, że gdzieś coś takiego się dzieje?
– Na poziomie państw członkowskich takie próby są już podejmowane w krajach skandynawskich, także w Polsce. Cały czas się też mówi, żeby polityka odpowiadała na nowe formy nierówności, które zaczęły się w drastyczny sposób pojawiać na przestrzeni ostatniej dekady.
A nie grozi nam sytuacja, że każdy będzie chciał żyć na własny rachunek i Unia się po prostu rozpadnie?
– Myślę, że to jest pytanie o unijne priorytety. Zawsze wydawało mi się, że rozbudowane ambicje Unii Europejskiej w zakresie geopolityki są nie tylko na wyrost, ale że integracja europejska nigdy temu nie miała służyć. Była ona bowiem wymyślona jako narzędzie pomocy państwom członkowskim w radzeniu sobie z wyzwaniami przekraczającymi ich możliwości.
Przede wszystkim chyba jednak zapobieżeniu nowej wojnie?
– Ale wojna w dużym stopniu w Europie zawsze była wynikiem zachwiania wewnętrznej równowagi. A dzisiaj znowu stoimy przed takim wyzwaniem i przed możliwością niekontrolowanych konfliktów w przyszłości.
Konfliktów, czyli wojen?
– Czy to będzie wojna w tradycyjnym sensie, trudno powiedzieć. Ale z całą pewnością poważnych niepokojów, które mogą też mieć charakter przemocy. I temu właśnie projekt europejski miał przeciwdziałać. I też na tym polega jego główne zadanie w przyszłości.
Czyli można jeszcze zachować nadzieję?
– Ja uważam, że projekt europejski nie jest stracony i Unia Europejska ma przyszłość. Ale rzeczywiście warunkiem tego jest gotowość do krytycznej refleksji na temat tego, po co integracja europejska jest i czemu ma służyć.
*Filozof, politolog i germanista Marek Cichocki (rocznik 1966) jest profesorem nadzwyczajnym w warszawskim Collegium Civitas, profesorem wizytującym w Kolegium Europejskim w Natolinie oraz dyrektorem programowym Centrum Europejskiego w Natolinie. Zajmuje się stosunkami polsko-niemieckimi, integracją europejską i historią idei politycznych. Był doradcą prezydenta Lecha Kaczyńskiego do spraw traktatu konstytucyjnego oraz polskim negocjatorem Traktatu z Lizbony.