1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

Joanna Bator: Zawsze chciałam ruszyć za horyzont

Katarzyna Domagała
1 lipca 2018

W swoich powieściach powraca do Wałbrzycha, opisując zmysłowość miasta, jego zapachy i smaki. Joanna Bator* jest tegoroczną laureatką Nagrody im. Hermanna Hessego, jednej z najbardziej prestiżowych nagród literackich.

https://p.dw.com/p/30Kfz
Schirftstellerin Joanna Bator
Zdjęcie: A. Blachut

Deutsche Welle: 2 lipca otrzyma Pani prestiżową Nagrodę im. Hermanna Hessego. Czym jest dla Pani to wyróżnienie

Joanna Bator: Każda nagroda jest oczywiście radością dla twórcy. Dla mnie szczególne znaczenie mają te gesty uznania spoza kraju, bo dają mi poczucie szerszego oddechu. Zawsze chciałam ruszyć za horyzont. I to, że moje książki podobają się w obszarze niemieckojęzycznym jest dla mnie ogromną przyjemnością i wyzwaniem. W tym szczególnym wypadku ma to jeszcze inny wymiar. Hermann Hesse był jednym z moich ukochanych pisarzy tej pierwszej, nastoletniej młodości, kiedy lektury najmocniej kształtują człowieka.

DW: Została wyróżniona także tłumaczka Pani powieści na język niemiecki – Esther Kinsky, której udało się – co podkreśliło jury – stworzyć niezależne językowe uniwersum”. Czy pokazywała jej Pani, jak innym tłumaczom, Wałbrzych i opisane w powieści miejsca?

JB: Tłumacze są bardzo różni. Jedni muszą dotknąć materii pozatekstowej, pojechać tam, gdzie umieściłam swoich bohaterów, dotknąć, powąchać, poczuć... Jak na przykład moi tłumacze na węgierski, bułgarski czy hebrajski. Esther jednak potrzebuje tylko tekstu. Jest wybitną tłumaczką i wielką indywidualnością artystyczną, świetną pisarką. Ona jako pierwsza poniosła moje książki w świat. Nasza współpraca nie polegała na codziennym kontakcie. Pytała o coś rzadko i konkretnie. Intuicja od początku kazała mi Esther zaufać. Zdarzały się ciekawe rzeczy, kiedy jeździłyśmy na spotkania autorskie z „Piaskową Górą” i „Chmurdalią”. Aktorka lub Esther czytały moje powieści, a ja w obcym języku odnajdywałam melodię mojej polszczyzny. To jest cud przekładu, do którego zdolni są tylko nieliczni tłumacze. Po jakimś czasie zaczęłam też do tego stopnia rozumieć niemiecki, że na wieczorach autorskich nie trzeba było tłumaczyć mi pytań.

DW: Alicja Tabor, bohaterka „Ciemno prawie noc”, to anagram Pani nazwiska. Na ile autobiograficzne są Pani wałbrzyskie powieści?

JB: Paradoksalnie i bardzo, i w ogóle. Bardzo – bo wykorzystuję własne doświadczenie miejsca i czasu. W ogóle – bo nie opisałam ani swojej rodziny, ani innych bliskich. Nigdy tego nie robię. Stwarzam postaci fikcyjne ze swojego doświadczenia i fantazji. Łącznikiem z moją biografią są „zahaczki” – drobne szczegóły „prawdziwego życia”. Czyjeś ucho, znamię, ton głosu, kolor skóry. Często jestem pytana, czy moja rodzina rzeczywiście pochodzi ze Wschodu i część czytelników jest rozczarowana, kiedy mówię, że nie.

DW: Czytając Pani powieści, poznaje się Wałbrzych i można odnieść wrażenie, że łączy Panią z tym miastem szczególna więź. Tymczasem Pani świadomie stamtąd uciekała. To taki ambiwalentny stosunek…

JB: Wyjechałam z Wałbrzycha jako młodziutka dziewczyna. To był szczególny czas – upadek komunizmu i początki demokracji. Z jednej strony cudowny moment, czuło się niezwykłą energię, a z drugiej strony smutny okres dla mojego miasta – upadające górnictwo, bezrobocie... To była więc ucieczka „od”, ale też ucieczka „do”. Wyjechałam w świat. Tak robią młodzi ludzie, którzy chcą ten świat poznać.

Niemieckie wydanie "Ciemno, prawie noc"
Niemieckie wydanie "Ciemno, prawie noc"

Dopiero kiedy mieszkałam w Japonii, okazało się, że związek z moją pierwszą małą ojczyzną domaga się przepracowania, jakiegoś nowego języka, żeby wrócić tam mentalnie. I okazało się, że językiem tym jest proza. Mogę w niej wrocić do tych miejsc, zmysłowości miasta, zapachów, smaków. W tym sensie Wałbrzych zawsze jednak będzie dla mnie miastem najważniejszym, ważniejszym od tych wszystkich miejsc, w których mieszkałam lub mieszkam. Dolny Śląsk to matczyzna moich opowieści.

DW: Japonia była wielkim przełomem w Pani życiu. Co takiego wydarzyło się wtedy, że zrezygnowała Pani z kariery akademickiej i została pisarką?

JB: Od najwcześniejszych lat musiałam się sama utrzymywać i kiedy ruszyłam w świat z Wałbrzycha bardzo wcześnie wpadłam w wyścig szczurów. To były czasy wielkiej energii, ale i wielkiej presji, lęku, czy się uda. Trzeba było znaleźć sobie jakieś miejsce, by przetrwać. Moja kariera akademicka zdarzyła się trochę przypadkiem. Po studiach magisterskich poszłam na doktoranckie, bo chciałam dalej studiować. Zrobiłam doktorat, a on był na tyle dobry, że dostałam pracę w Polskiej Akademii Nauk. I nagle zdałam sobie sprawę, że dokonały się pewne wybory życiowe, które nie do końca mnie satysfakcjonują. Wtedy właśnie zdarzyła się Japonia, dwuletni kontrakt badawczy na uniwersytecie. To brzmi dziwnie, ale po raz pierwszy miałam tyle wolności i czasu! Sama w Tokio. I to doskonałe doświadczenie bycia obcą wśród Japończyków. Takie doświadczenie egzystencjalne dużo zmienia w głowie człowieka. Zaczynamy przyglądać się światu i sobie.

Kiedy myślę o Wałbrzychu, wracając mentalnie do Japonii, to przypominam sobie taką metaforę, jakby w moim umyśle była spiżarnia pełna słoików, w których były całe mikroświaty z okresu dzieciństwa i licealnej młodości. Dobrałam się do nich za pomocą języka literackiego.

DW: Na ile fakt, że jest Pani antropologiem kultury przydaje się w obecnej profesji?

JB: Bardzo. To konkretny warsztat do badania inności, obcości, dziwności. Wykorzystuję to na co dzień, świadomie i podświadomie. Mój umysł ma zdolność segregowania faktów, widzenia połączeń, szczególną wrażliwość na słuchanie języków. Rozwinęłam zdolność widzenia marginalnych zjawisk, które dużo mówią o tym, co jest w centrum, wrażliwość na obszary inności. Myślę, też, że dzięki akademickiej przeszłości mam zdolności do panowania nad dużym tekstem i strukturą. Nie robię notatek, nie mam korkowej tablicy.

DW: A czy do takich marginalnych zjawisk należy też mowa nienawiści, którą studiuje Pani w powieści „Ciemno, prawie noc”?

JB: To była praca z pogranicza antropologii i językoznawstwa. Studiowałam wtedy fora internetowe, badałam ich język. Traumatyczne doświadczenie z elementami czarnej komedii. Ten koślawy, wypaczony język nienawiści niekiedy sprawiał, że śmiałam się przez łzy. Czułam obcość i bliskość – to nadal była polszczyzna. Starałam się w języku forów wyodrębnić typy nienawistników i pewne figury, do jakich nawiązują w swojej mowie nienawiści. Obserwowałam, jak tradycyjny obiekt wrogości w Polsce – Żyd – jest zamieniany na „ciapatego” lub „muslima”, zawsze w towarzystwie „pedałów”, „sierściuchów” i „dziwek”. Język jest niebezpieczny. Słowa mają wielką moc. Można nimi kogoś zranić, nawet zabić.

DW: Każda powieść zaczyna się od słów, które Panią prześladują i są kluczowe. Jakie słowo zdominuje powieść, nad którą teraz Pani pracuje?

JB: To „gorzko, gorzko” – tak jak się woła na polskich weselach. Ale odsyłają one też do goryczy życia, smutku, rozczarowania. Nie wiem o czym będzie moja kolejna książka, bo nie wiem tego tak naprawdę do momentu, aż jej nie skończę. Mogę tylko zdradzić, że zaczyna się w Unisławiu Śląskim pod Wałbrzychem i przenosi nas do czasów przedwojennych. Jedną z bohaterek jest Niemka Berta Koch. Popełniła zbrodnię, która wywołała transgeneracyjną traumę. Historię opowiada jej prawnuczka.

DW: Dzięki pisaniu odnalazła Pani swoje miejsce w życiu, ale o twórczości mówi Pani jako o „potwornym procesie”, wręcz „kanibalizmie”. To paradoks!

JB: To trudna robota. Samozjadanie się. Leje się pot, łzy i nieraz krew (śmieje się). Chwile, kiedy czuje się surfowanie na fali, są rzadkie, ale nie zamieniłabym tej roboty na żadną inną.

Rozmawiała Katarzyna Domagała

* Joanna Bator (rocznik 1968) należy do grona najważniejszych współczesnych pisarek polskich. Jest antropologiem kultury i wielbicielką kultury japońskiej. Pochodzi z Wałbrzycha, obecnie mieszka koło Warszawy. W Niemczech ukazały się do tej pory: „Piaskowa Góra”, „Chmurdalia” i „Ciemno, prawie noc”.