Konflikt w północnej Syrii. Komentarz gościnny
19 października 2019Turecki minister spraw zagranicznych Mevlüt Cavusoglu mógł być zadowolony z porozumienia zawartego w czwartek wieczorem w Ankarze przez prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana z wiceprezydentem USA Mikem Pencem. Jak powiedział, Turcja dostała to, czego chciała. USA zgodziły się na utworzenie strefy bezpieczeństwa o szerokości 32 kilometrów wzdłuż granicy z Syrią. Stany Zjednoczone zapewniły przy tym, że bojownicy kurdyjskiej milicji YPG (Powszechne Jednostki Ochrony), pełniącej rolę zastępczych wojsk lądowych Waszyngtonu w walkach z bojówkami tzw. Państwa Islamskiego, wycofają się z tej strefy. Uzyskano także porozumienie, że zostaną do niej przesiedleni syryjscy uchodźcy przebywający obecnie w Turcji.
Największe korzyści z tego porozumienia wyciągnęła Turcja. To, czego nie uzyskała na drodze dyplomatycznej, osiągnęła wskutek ofensywy militarnej w północnej Syrii, rozpoczętej 9 października, do zakończenia której przyczyniła się wizyta Pence'a w Ankarze. Turcja trafnie dostrzegła słabe punkty prezydenta Donalda Trumpa, a jej pokerowa zagrywka została zwieńczona powodzeniem. Armia turecka pozostanie na pozycjach, które zajmowała w czwartek wieczorem i w każdej chwili może posunąć się dalej. Kurdyjska milicja YPG ma wycofać się ze wspomnianej wyżej strefy o szerokości 32 kilometrów, ale tego nie uczyni. Zawieszenie broni, zawarte zresztą tylko na pięć dni, zatem się nie utrzyma. To jest pierwsze zagrożenie.
Asad jako ostatnia deska ratunku
Drugim zwycięzcą jest syryjski reżim. Wskutek podwójnego błędu popełnionego przez Amerykanów - wycofania się przez nich z północnej Syrii, a następnie ustąpienia Turcji we wszystkich punktach - prezydent Baszar al-Asad ponownie ma pod swoja kontrolą niemal całą Syrię, z wyjątkiem opanowanej przez rebeliantów prowincji Idlib i terenów kontrolowanych przez Turcję. Wszystko to al-Asad uzyskał bez jednego wystrzału. Kurdowie nie mają teraz wyjścia i muszą poprosić go o pomoc, ponieważ jest dla nich ostatnią deska ratunku. Na tym polega drugie ryzyko, bo w obecnej sytuacji może dojść do bezpośredniej konfrontacji militarnej Turcji, będącej członkiem NATO, z armia syryjską, za którą stoi Rosja. NATO dało już do zrozumienia, że gdyby do tego doszło, inne państwa członkowskie nie przyjdą Turcji z pomocą.
Spełnione życzenie Iranu
Trzecim wygranym jest Iran. Od wybuchu islamskiej rewolucji w tym kraju w 1979 roku, wycofanie się USA z Bliskiego Wschodu jest jednym z najważniejszych żądań wysuwanych przez reżim mułłów w Teheranie. Akurat Donald Trump, który podjął starania o ukrócenie atomowych ambicji Iranu, spełnia to życzenie. Wycofywanie się USA z Bliskiego Wschodu i związana z tym utrata amerykańskiego znaczenia w tym regionie następują stopniowo, ale wydają się procesem, od którego nie ma odwrotu. Pax Americana na Bliskim Wschodzie zostanie zastąpione przez panowanie Iranu, który szykuje się do objęcia roli mocarstwa regionalnego. Wiąże się z tym trzecie zagrożenie: jeśli Ameryka, ten "wielki diabeł", nie jest już głównym wrogiem Iranu, to w roli "małego diabła" zaczyna występować Izrael. Sprzymierzone z Iranem szyickie bojówki Hezbollachu dysponują 130 000 pocisków rakietowych, które są wymierzone w Izrael.
Niezawodny instynkt prezydenta Putina
Sukcesy Turcji, Syrii oraz Iranu byłyby niemożliwe do uzyskania bez wsparcia Rosji. Zmiana układu sił na Bliskim Wschodzie jest na rękę jej prezydentowi Władimirowi Putinowi. Wiedziony nieomylnym instynktem politycznym władca na Kremlu wykorzystuje każdą nadarzającą się okazję i wypełnia polityczną próżnię powstałą wskutek niemądrych posunięć innych. Okazuje się, że opłaca się wejść do sąsiedniego kraju, jak w przypadku Ukrainy, zrzucać bomby na ludność cywilną, jak w Syrii, albo pacyfikować opozycję demokratyczną, jak w Rosji. Jeżeli inni pójdą w jego ślady, stworzy to zagrożenie wychodzące daleko poza region Bliskiego Wschodu.
Najniebezpieczniejszym zwycięzcą tego wszystkiego jest tzw. Państwo Islamskie, które może wykorzystać powstałe zamieszanie i zorganizować się na nowo. Dowodem na to jest seria samobójczych zamachów w syryjskich miastach opanowanych przez Kurdów. Wystarczy, że z więzień na północy Syrii wydostanie się kilkuset bojowników Państwa Islamskiego, żeby fala islamskiego terroryzmu rozlała się na nowo.
Pięciu wygranych, wielu przegranych
Naprzeciwko pięciu wygranych stoi wielu przegranych, z USA na czele, którzy błyskawicznie tracą na wiarygodności. Ostatnio byliśmy tego świadkami miesiąc temu, po ataku na największą na świecie rafinerię w Arabii Saudyjskiej. Za tym atakiem kryje się Iran albo któryś z jego sojuszników, ale USA zrezygnowały z podjęcia jakichkolwiek działań odwetowych. Teraz, już po raz trzeci, tak jak w roku 1975 i 1991, zdradziły Kurdów, którzy więcej już im nie zaufają.
Przegranymi są także dwie czołowe potęgi świata arabskiego: Arabia Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie, które już zbliżyły się do Iranu i rozszerzyły swoje kontakty z Rosją. To jeszcze bardziej osłabia cały świat arabski, który nie ma wyraźnego przywódcy i czuje się zagubiony. Na tym tle ponownie odżywają protesty przeciwko stabilnym, zdawałoby się, reżimom arabskim, które rozpoczęły się w roku 2011. Pod pewnymi względami można to przyjąć z zadowoleniem, ale prowadzi to do dalszej destabilizacji, której skutki odczuje Europa.
A co robi Europa? Wdaje się w dyskusje na temat ograniczenia dostaw broni, jak gdyby europejska broń odgrywała jakąś rolę w tym regionie. I wymiguje się z przejęcia odpowiedzialności za sytuację na Bliskim Wschodzie, chociaż konflikty i kryzysy w tym regionie najszybciej odbiją się właśnie na niej.
Chcesz mieć stały dostęp do naszych treści? Dołącz do nas na Facebooku!