"Na Berlin!" Wspomnienia 14-letniego syna pułku
8 maja 2015Jak to się stało, że został Pan „synem pułku” - jak nazywano sieroty wojenne przygarnięte przez wojsko (i partyzantkę)*?
- Pochodzę z Włocławka. Rodzice zginęli w 1939 r., gdy miałem 6 lat. Ojciec Antoni - na froncie, a mama Bronisława została zabita podczas akcji wysiedlania – była trzy dni po porodzie. Mieszkaliśmy w miejscu, w którym Niemcy chcieli zrobić poligon. Kazali się wszystkim jak najszybciej wynosić, a kto został – rozstrzeliwali go. Zginęła wtedy także moja babka i przyrodni brat. Siostra Teresa, która miała trzy dni, uratowała się tylko dlatego, że kule utkwiły w poduszkach, którymi była otulona. A mnie matka, kiedy padała, przykryła swoim ciałem. I tak przeżyłem.
Trochę pomieszkiwałem u obcych ludzi. Babka ze strony ojca, która mieszkała w Sandomierzu, ściągnęła mnie w końcu do siebie, ale musiałem pracować u gospodarza, który, jak się okazało, był dowódcą oddziału partyzanckiego. W taki sposób zostałem w wieku 11 lat łącznikiem w Batalionach Chłopskich. Kiedy miałem 12 lat, 15 stycznia 1945 r. postrzelono mnie w czasie ofensywy zimowej. Nieprzytomnego znalazło mnie wojsko rosyjskie. Rosjanie podleczyli mnie i przekazali po drodze polskiemu 6. Batalionowi Pontonowo-Mostowemu, którego dowódcą był major Aleksander Kofanow – całe dowództwo było rosyjskie. Przerobili mundur na mój rozmiar, zawsze się jakiś krawiec znalazł w oddziale, i zostałem łącznikiem. Przeszedłem z batalionem do Berlina.
Rosjanie opiekowali się mną - nie powiem - jak rodzonym synem. Jak coś mieli dobrego, dzielili się, choć czasem sami nie dojadali. Jak była chwila czasu na odpoczynek, to kazali mi pisać, choć sami nie bardzo umieli, i tak się nauczyłem czytać i pisać.
Miał Pan broń?
- Miałem pepeszę, po żołnierzu, który zginął. Zawsze byłem przy dowódcy, gotowy, żeby go bronić. Jak odchodził w 1945 r., to przytulił mnie, rozpłakał się i przypiął mi swój medal, rosyjski. Jak syn dla niego byłem. Ale szybko się nauczyłem samodzielności. Człowiek jak głodny – szuka... Nauczyłem się też wtedy koleżeństwa. Miałem więcej, dzieliłem się. Pamiętam, kiedyś szli obok Niemcy wzięci do niewoli, a z nimi dwójka takich młodych jak ja. Patrzyli, jak jemy chleb, widać, że głodowali. Podbiegłem, jednemu dałem, od razu go rozszarpali. Rosjanin mi pogroził palcem, ale nic więcej nie zrobił.
Ostatnio byłem w szkole podstawowej, w mundurze, powiedzieć o swoich doświadczeniach. Zapytano mnie, czy zastrzeliłem jakiegoś Niemca. Odpowiedziałem: „żołnierz strzela, Pan Bóg kule nosi”. Była wojna.
Pamięta Pan przekraczanie Odry?
- Wkopywałem słup graniczny na granicy na Odrze. W butelce z nazwiskami tych, którzy tam wtedy byli, zakopanej koło słupa, znajdowało się też moje nazwisko, napisane moją ręką. Ta butelka trafiła do Muzeum Wojska Polskiego, potem czasy się zmieniły i już jej w muzeum nie ma. Historia powinna być pisana przez jej uczestników, a nie przez historyków, którzy piszą ją zależnie od ustroju. Wtedy jest prawdziwa, nawet jeśli bolesna.
Jak Rosjanie zachowywali się na terenach należących przed wojną do Niemiec?
- W Rosjanach była ogromna nienawiść do Niemców, żołnierze potracili czasem całe rodziny na wschodzie. Kiedy Armia Czerwona szła przez polskie tereny, dowódcy raczej pilnowali dyscypliny. Na niemieckich - często odwracali głowy, żeby nie widzieć, co się dzieje, na wiele pozwalali. Nie było oficjalnego rozkazu, że po zdobyciu niemieckiej miejscowości żołnierze mogą robić, co chcą. Ale funkcjonowała cicha umowa - przez 24 godziny nie było żadnej władzy. Działy się straszne rzeczy - gwałty, znęcanie się, zabijanie, palenie. Rosjanie wyłapywali SS-manów, którzy mieli pod pachami tatuaż, na nich szczególnie polowali i z miejsca, bez sądu rozstrzeliwali.
Napatrzyłem się na okropności. Pozabijanych ludzi leżących na ulicach, rannych, wszędzie szczątki ludzkie i krew, pomordowane kobiety. Przyzwyczaiłem się z czasem, inaczej nie dałoby się żyć.
Pamiętam takie zdarzenie. Byliśmy zmęczeni, a nie było gdzie spać, była zima. Poszliśmy do kościoła ewangelickiego, każdy miał swój koc. Zobaczyłem, że ktoś leży w ławce, no to położyłem się obok i zacząłem się tulić. Rano patrzę – spałem z trupem. Takie bywały sytuacje, niejedna... Ale jakoś człowiek to przeszedł. A potem zapomniał.
Po tych 24 godzinach przywracano dyscyplinę i jak złapano żołnierza, który kradł, zabijał, czy gwałcił, groził mu sąd wojskowy. Pamiętam też propagandę, żeby niszczyć wszystko, co niemieckie. Podpalano, rąbano, tłuczono... a co się dało – rozkręcano i wywożono. Niemcy dużo chowali w piwnicach, pod węglem. Czerwonoarmijcy szukali, ale często piwnice były zaminowane, więc ginęli.
Rosjanie próbowali mi wpoić nienawiść do Niemców, wiadomo było, jak zginęli moi bliscy, na moich oczach. Nie szukałem zemsty. Zapamiętałem obraz zastrzelonych mamy i babci, ale to była pamięć dziecka, nie mściciela.
Co Panu pozostało w pamięci ze zdobywania Berlina?
- Jeden wielki huk, nie było chwili ciszy. Ten szum, świst w uszach i w głowie pozostawał. Przez długi czas. Jak było cicho, to aż się źle czułem. Jak zaczynali strzelać, to było jak muzyka.
Kiedyś przyczołgał się do nas pokrwawiony Rosjanin – okazało się, że radziecka artyleria strzelała do swoich. To się mogło zdarzyć, był chaos. Trzeba było zanieść wiadomość artylerzystom, żeby przestali strzelać. Kofanow wysłał dwóch zwiadowców, ale nie wrócili. Wysłał mnie. Rynsztokami biegłem, byłem mały, to łatwiej mi było się ukryć. Jak pocisk spadł blisko, musiałem uważać, żeby odłamkiem nie dostać. Czasem szli Niemcy koło mnie, ale widzieli dzieciaka i nic nie robili. Bałem się, nie ma człowieka, który się nie boi. Ale można się przyzwyczaić. Dotarłem, przekazałem wiadomość - troszkę po rusku już umiałem i wróciłem. Dostałem za to stopień kaprala, a po wojnie Virtuti Militari. Ale po wojnie, jak opowiadałem tę historię, usłyszałem od dowódcy: „tego nie mów, bo nie mogło być takiej sytuacji, żeby nasi strzelali do swoich”. I tak się człowiek uczył uważać na to, co mówi!
Kiedy Berlin się poddał, byliśmy może 300 metrów od Reichstagu. Widziałem rosyjski sztandar na Reichstagu. Mówiło się, że zawieszono też polski, ale szybko zniknął. Polski wisiał potem na budynku obok.
Jak Pan sobie poradził po wojnie z tym, co Pan widział w drodze na Berlin?
- Chciałem zapomnieć. Przeszedłem do lotnictwa, nie byłem już saperem – nic mi nie przypominało dawnych czasów. Latanie było moją pasją i przeszłość po prostu odeszła. Nie lubię do niej wracać.
Jakie były Pańskie losy po wojnie?
- Przeniosłem się z moim batalionem do Włocławka. Odnalazłem babcię, dowódca na moją prośbę zatrudnił ją w kuchni.
Z Włocławka nasz batalion przeniesiono w 1946 r. na budowę mostu pontonowego na Bugo-Narwi koło Modlina. A w Modlinie stacjonował wtedy I Pułk Lotnictwa Myśliwskiego „Warszawa” (I PLM). Na moście obowiązywał jeden kierunek ruchu, dostałem za zadanie przepuszczać pieszych i samochody raz w jedną, raz w drugą stronę. Lotnikom zawsze się spieszyło, a mnie się oni podobali, to były fajne chłopy. Kiedy widziałem, że jadą, zawsze przepuszczałem ich jako pierwszych. W zamian za to zaprosili mnie któregoś razu na lotnisko, akurat odbywały się nocne loty. Zostałem w lotnictwie do końca życia!
Ale miałem 14 lat, kazali mi się uczyć. Zrobiłem maturę, poszedłem do Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Radomiu, która szkoliła pilotów myśliwców. Wtedy w wojsku na wysokich stanowiskach było wielu Rosjan. Komendantem w Radomiu był Wasyl Bystrow, który mnie znał. Spotkaliśmy się w szkole podczas egzaminów, zapytał mnie, co tu robię. Kiedy odpowiedziałem, że chcę być lotnikiem poszedł do komisji, przedstawił mnie i powiedział, że jestem żołnierzem frontowym i mam zostać przyjęty. Czy komisja mogła oprzeć się komendantowi…?
Po trzech latach, w 1956 r. odbyła się promocja i jako oficer wróciłem do I PLM. W 1957 r. nasz pułk został przeniesiony do Mińska Mazowieckiego. W tym czasie zdobyłem jeszcze uprawnienia instruktora. Później dostałem się też na prawo na uniwersytecie w Warszawie.
Tak się złożyło, że w 1961 r. szukano kandydatów na pilotów na nowe samoloty naddźwiękowe MIG-21, które jako pierwszy miał dostać pułk w Krzesinach. Zgłosiłem się. Znalazłem się w dwunastce tych, którzy mieli zostać przeszkoleni. W styczniu 1962 r. zostałem przeniesiony do Krzesin, gdzie była główna baza szkoleniowa na MIG-21, przerwałem studia.
W Poznaniu zapisałem się do aeroklubu, zrobiłem uprawnienia instruktora szybowcowego i samolotowego. Udzielałem się społecznie szkoląc pilotów szybowcowych, ale też pilotów na akrobacje.
Kiedy w 1978 r. typowano kandydatów na kosmonautów przeszedłem pierwszą selekcję i znalazłem się w dwudziestce, która w ogóle była brana pod uwagę. Odpadłem na kolejnym etapie, bo nie miałem skończonej akademii.
W 1987 r. przeszedłem do rezerwy. Wcześniej wiele razy miałem propozycje, by przenieść się do Wrocławia, czy nad morze, zawsze na wyższe stanowisko, ale nie chciałem. Zakończyłem służbę w Krzesinach jako zastępca dowódcy pułku, w stopniu pułkownika – mnie wystarczy. Nadal latam i szkolę pilotów samolotowych i szybowcowych. Latanie to moja wielka życiowa pasja!
Daina Kolbuszewska
* W 1968 r. osoby, które w czasie wojny nie miały ukończonych 17 lat i walczyły w wojsku, partyzantce, były w batalionach łączności czy sanitarnych, zawiązały stowarzyszenie byłych synów i córek pułku. Wtedy też została ustanowiona odznaka „Syn pułku”. Żyjących synów i córek pułku jest z roku na rok coraz mniej.