Niemcy. Lekarze na wsi desperacko poszukiwani
19 maja 2023– Dla mojego ojca był to nie tylko zawód, ale i powołanie – mówi Stefan Lichtinghagen. Przez 32 lata jego ojciec z powodzeniem prowadził gabinet lekarza rodzinnego w liczącej 14 tys. mieszkańców gminie Marienheide, 50 kilometrów od Kolonii. Kiedy 20 lat temu szukał następcy, jego obowiązki przejął syn, choć w rzeczywistości – jako specjalista chorób wewnętrznych i gastroenterologii – miał inne plany na życie.
– Mój ojciec był w drodze od rana do nocy. Mało go widziałem i zawsze myślałem, że nie chcę mieć takiej pracy. Teraz pracuję prawie tyle samo – mówi uśmiechając się.
Praca przez 50 godzin tygodniowo
Rano Lichtinghagen zdiagnozował zapalenie wyrostka robaczkowego u 20-letniej dziewczyny, która trafiła do niego z diagnozą zapalenia pęcherza moczowego. Potem zajął się przyjacielem z sąsiedztwa, który ma problemy z oddychaniem i opatrzył ranę u 91-latka, który rozbił sobie głowę.
Przez jego gabinet przewija się 3300 pacjentów na kwartał. Do wielu jeździ na wizyty domowe. Pracuje co najmniej 50 godzin tygodniowo, ale nigdy nie żałował swojej decyzji. Swoich pacjentów zna na wskroś. – Znajomi lekarze i lekarki nie chcą zakładać gabinetów z powodu biurokracji. Niemniej jednak, mając własny gabinet, jesteś swoim własnym szefem i możesz swobodnie organizować pracę – mówi Stefan Lichtinghagen.
Już teraz brakuje lekarzy rodzinnych
Lichtinghagen prowadzi gabinet wraz z koleżanką po fachu od 2005 roku. Sam – jak mówi – nie poszedłby w ślady ojca. Ale coraz mniej młodych lekarzy w Niemczech decyduje się na taki krok. Według badania przeprowadzonego przez Fundację Roberta Boscha do 2035 roku nieobsadzonych będzie w Niemczech 11 tys. etatów lekarzy rodzinnych.
Z dramatycznymi konsekwencjami: 40 proc. powiatów jest zagrożonych niedoborem lekarzy pierwszego kontaktu. Tendencja jest rosnąca, ponieważ co trzeci lekarz rodzinny w Niemczech ma obecnie ponad 60 lat i wkrótce przejdzie na emeryturę. Lichtinghagen i jego zespół już teraz leczą pacjentów z miejscowości odległych o 25 km i nie mogą przyjmować nowych: – Codziennie mamy prawie pięć nowych zgłoszeń. Teraz nie przyjmujemy nawet mężów i dzieci pacjentów, których leczymy.
Miliony na projekty
Niemcy, które szczycą się swoją opieką zdrowotną, mają problem na obszarach wiejskich. Politycy desperacko próbują temu przeciwdziałać i chcą przyciągnąć lekarzy poprzez specjalne dodatki. Niemiecki minister zdrowia Karl Lauterbach domaga się stworzenia 5 tys. dodatkowych miejsc na studiach medycznych, aby móc odpowiednio zadbać o pokolenie wyżu demograficznego.
Niemiecki resort zdrowia przeznaczy 23 miliony euro na różne projekty mające na celu zwalczanie niedoboru lekarzy na wsi. W umowie koalicyjnej uzgodniono m.in. znaczne skrócenie czasu oczekiwania na miejsce leczenia, zwłaszcza dla dzieci i młodzieży, ale także na obszarach wiejskich i słabych strukturalnie. Obecnie ministerstwo analizuje sposoby realizacji tego celu.
Parytet na studiach
Dziewięć z szesnastu krajów związkowych Niemiec wprowadziło już tzw. parytet lekarzy wiejskich. Nawet 10 proc. miejsc na uniwersytetach jest przyznawanych pod warunkiem przepracowania 10 lat w regionie z niedostateczną opieką medyczną. Przeszkodą nie są już nawet słabsze wyniki na maturze.
Stefan Lichtinghagen, który początkowo był sceptycznie nastawiony do tego pomysłu, teraz uważa, że to pierwszy krok we właściwym kierunku. – Na początku myślałem, że nie można zmusić młodej osoby w wieku 18, 19, 20 lat do zostania lekarzem rodzinnym, jeśli nagle podczas studiów zda sobie sprawę, że ma słabość do chirurgii stawów – mówi Lichtinghagen. – Musimy coś zrobić. Specjalistów można jeszcze jakoś zorganizować, ale nie możemy się obejść bez lekarzy pierwszego kontaktu.
Tygodniami przyjmował w szkole
Aby jeszcze lepiej zrozumieć, jak ważna jest opieka lekarza rodzinnego, trzeba udać się 100 km na południe od gabinetu Stefana Lichtinghagena – do Klausa Kortego w Ahrbrueck.
Dwa lata temu był on prawdopodobnie najważniejszym lekarzem pierwszego kontaktu w Niemczech, kiedy w wyniku tragicznej powodzi życie straciły 134 osoby, a setki osób zostały ranne. Gabinet Kortego został zniszczony przez powódź. Tygodniami leczył ludzi w szkole podstawowej. – Bycie lekarzem rodzinnym to najpiękniejsza rzecz, jaką mogę sobie wyobrazić. Ludzie w tym regionie stali się bliscy mojemu sercu w ciągu ostatnich 20 lat, ale szczególnie w ciągu tych dwóch lat po powodzi – mówi Klaus Korte.
Niektórzy pacjenci, choć mieszkają obecnie w schroniskach oddalonych od Ahrbrueck o sto kilometrów, nadal przyjeżdżają do Kortego. Zniszczona przez powódź miejscowość już od dawna odczuwa brak lekarzy. Kiedy Korte zaczynał 20 lat temu, było tu jeszcze pięć gabinetów lekarzy rodzinnych. Teraz są tylko dwa.
Zna swoich pacjentów
Klaus Korte zna uprzedzenia, które wciąż krążą wokół lekarzy rodzinnych. Niektórzy koledzy czy wykładowcy na medycynie mówią o nich lekceważąco – jak o lekarzach drugiej kategorii: – Nie ma tu ordynatora ani specjalisty, którego można by o coś zapytać. Musimy podejmować właściwe decyzje, aby zapobiec poważnym chorobom, czy to układu krążenia, czy wykrywać nowotwory. Oczywiście nie zajmujemy się medycyną inwazyjną ani intensywną terapią, ale w praktyce lekarza rodzinnego można uratować życie.
Jest jeszcze coś. Klaus Korte mówi, że może leczyć swoich pacjentów zupełnie inaczej, bo bardzo dobrze zna ich i ich problemy: – Nie ma takiej gałęzi medycyny, w której lekarze byliby tak blisko ludzi jak lekarze rodzinni. To podstawa, a jeśli jej zabraknie, budynek nad nią się zawali.
Chcesz skomentować nasze artykuły? Dołącz do nas na facebooku! >>