Niemcy. Służby ratownicze biją na alarm
20 grudnia 202213 interwencji w ciągu 24 godzin: Katrin Moeller, ratowniczka medyczna, ma za sobą meczący dyżur. – Obciążenie jest duże – mówi.
Kobieta od 14 lat pracuje jako ratowniczka w północno-zachodnich Niemczech. Nie tylko w jej powiecie jest niełatwo – sytuacja w całym kraju jest tak napięta, że związki branżowe ostrzegają przez zapaścią całego systemu. Przestrzega przed tym choćby Oliver Hoelters z komisji prawa pracy Caritasu. – Społeczeństwo czuje się bezpiecznie, bo obiecywano mu od lat, że – w razie potrzeby – w całych Niemczech otrzyma pomoc w ciągu kilku minut. Tyle, że teraz to już tylko fałszywa obietnica – ocenia.
Niedawno ratownicy przybyli z dużym opóźnieniem do wypadku autobusu w Berlinie, bo nie było wolnej karetki. Problemy służb ratowniczych nawarstwiają się: według związków branżowych w tym roku wezwań było o 20 proc. więcej, niż w zeszłym, co przy nierosnącej liczbie pracowników prowadzi do przeciążenia. Ratownicy odchodzą z pracy, bo muszą coraz dłużej pracować. Na granicy wytrzymałości znajdują się też szpitale: tu również brakuje personelu, przez co ograniczana jest liczba przyjmowanych pacjentów. Wiele osób przekazywanych jest do oddziałów ratunkowych.
Oliver Hoelters jest współzałożycielem powstałego właśnie „Sojuszu dla służb ratowniczych” (niem. „Buendnis pro Rettungsdienst”), do którego należy pięć innych stowarzyszeń, w tym Niemieckie Stowarzyszenie Zawodowe Służb Ratowniczych. Jej współprezes Frank Flake, wieloletni ratownik medyczny i szef stacji ratunkowej, wyjaśnia sytuację w wywiadzie dla DW: – Kilka lat temu karetka pogotowia ratunkowego jechała z pacjentem do najbliższego szpitala. Teraz nie zawsze jest taka możliwość, bo taki szpital często nie może już przyjąć więcej pacjentów. Trzeba więc jechać dalej, co oznacza, że operacja, która powinna trwać godzinę, może zająć półtorej lub dwie godziny. To, wraz z innymi problemami, wpędza system w zapaść – wyjaśnia.
Ratowniczka medyczna Katrin Moeller obserwuje tę drogę do całkowitej zapaści regularnie podczas swojej codziennej pracy. Z trzynastu interwencji na jej minionej 24-godzinnej zmianie, tylko dwie były prawdziwymi nagłymi wypadkami. Reszta to były wezwania do drobiazgów. – Ostatnio mieliśmy młodego człowieka w wieku 30 lat, który zadzwonił do nas, bo miał rzęsę w oku – opowiada Katrin Moeller. Takie interwencje zajmują czas, kosztują energię i ostatecznie są „nieskończenie frustrujące”.
Wielu świadczeniodawców, mało przejrzystości
Te niepotrzebne wezwania są liczne i angażują pilnie potrzebny personel. Służby ratunkowe w Niemczech są wzywane ponad 30 000 razy dziennie. Badanie zlecone przez Fundację Bertelsmanna i Fundację Bjoerna Steigera w kwietniu 2022 r. wykazało, że jedna trzecia tych wezwań jest nieuzasadniona. – W wielu przypadkach służby ratownicze są teraz „służbami społecznymi” – mówi Flake. – Dzwonią do nas osoby, które są samotne i nie mają żadnych kontaktów. Gdy dzwonisz na 112, przychodzą mili, młodzi ludzie i rozmawiają z tobą. Do tego już doszło – tłumaczy.
Niemiecki system opieki medycznej oferuje szeroki wachlarz usług: lekarze pierwszego kontaktu, lekarskie praktyki weekendowe, izby przyjęć w szpitalach, dyżury Związku Lekarzy Ustawowego Ubezpieczenia Zdrowotnego (Kassenaerztliche Vereinigung), do którego można się dodzwonić pod numerem 116/117. I numer 112, pod którym można wezwać karetkę pogotowia, która powinna dotrzeć do pacjenta w ciągu kilku minut.
Oferta jest szeroka i w niektórych aglomeracjach miejskich stanowi gęstą sieć, ale jednocześnie jest też nieprzejrzysta. – W tej chwili przepływy pacjentów są zupełnie niekontrolowane, każdy z nich sam decyduje, do kogo zwróci się o pomoc – zaznacza Flake. Oznacza to, że jeśli pacjent zadzwoni na numer 112, to służby ratownicze przyjadą, nawet, jeśli na miejscu okaże się, że nie jest to stan zagrożenia życia.
Reformy zamrożone
Pomysłów na zreformowanie skostniałego systemu jest wiele: jednym z nich jest centralna wspólna dyspozytornia dla numerów 112 i 116/117, która miałaby w pierwszej kolejności odsiewać sprawy niebędące nagłymi przypadkami i odsyłać tych pacjentów do gabinetów lekarskich. Taki system istnieje na przykład w Dolnej Austrii. Innym pomysłem jest rozwój telemedycyny, gdzie lekarze mogą udzielać wstępnych informacji przez telefon i ewentualnie wystawiać recepty.
W niektórych gminach w północnych Niemczech testowany jest również pomysł stworzenia nowej instytucji: środowiskowego ratownika medycznego. Tacy ratownicy mają odciążyć służby ratunkowe od wyjazdów niezwiązanych z nagłymi wypadkami – na przykład do osób starszych, które są zagubione i samotne, i dlatego wybierają numer 112. Tym pilotażowym projektom towarzyszyły już badania naukowe i okazało się, że taki środowiskowy ratownik medyczny rzeczywiście odciąża system.
Ogólnokrajowe reformy i nowe koncepcje tego typu nie zostały jeszcze wdrożone w życie, choć propozycja reformy niemieckiego systemu ochrony zdrowia, autorstwa ówczesnego ministra zdrowia Jensa Spahna, pojawiła się jeszcze przed pandemią koronawirusa. Reforma przewidywała chociażby wspólne centrum kontroli 112 i 116/117. Jest jednak jeden problem, który utrudnia wszelkie reformy: służby ratownicze w Niemczech należą do kompetencji krajów związkowych. Każdy kraj związkowy decyduje więc sam o tym, jak ma wyglądać struktura jego służb ratowniczych.
W ocenie stowarzyszeń takich jak „Sojusz dla służb ratowniczych” jest to najsilniejszy hamulec. Na przykład nie można było wprowadzić w całym kraju środowiskowych ratowników medycznych, ponieważ ustawa o służbach ratowniczych (którą każdy kraj związkowy uchwala indywidualnie) nie pozwala na ich finansowanie. – Jedynym rozwiązaniem, które można by wdrożyć, jest zakup nowych karetek. Choć wszyscy wiedzą, że to zupełnie zła droga – mówi Flake. Bez personelu dodatkowe karetki stoją bezczynnie. W rzeczywistości jednak miasta i powiaty często reagują w ten sam sposób na problemy w ratownictwie. Tylko w ubiegłym roku np. miasto Kolonia zdecydowało się na zakup 85 nowych karetek kosztem ponad 18 mln euro.
Kraje związkowe chcą przewagi
Reforma Spahna przewidywała odebranie części uprawnień landom. Stowarzyszenia takie jak „Sojusz dla służb ratowniczych” chcą pójść o krok dalej: należy zmienić konstytucję. Bo w tej chwili, zgodnie z prawem, ratownictwo jest tylko usługą transportową, a nie elementem opieki medycznej. W ten sposób rząd Niemiec nie ma uprawnień decyzyjnych w tej kwestii i nie może na przykład wdrożyć pomysłu środowiskowych ratowników medycznych. Aby to zmienić, należałoby zmienić konstytucję. Na to musiałyby się zgodzić landy. A tego nie chcą.
Carola Reimann, minister spraw społecznych Dolnej Saksonii, powiedziała o planach reformy, że oznaczają one, iż będą istniały scentralizowane wymogi i „nie będziemy mogli opracować zróżnicowanych rozwiązań lokalnych. Zgodnie z konstytucją za służby ratownicze odpowiadają jednak landy. I to ma sens i jest słuszne: ustawodawstwo krajowe najlepiej reguluje tę kwestię. Bo warunki lokalne nie są w całych Niemczech jednolite”.
W ten sposób reforma pozostaje w zamrażarce, a obecny rząd Niemiec nie wyjął jej z szuflady, nawet przy okazji planowanej reformy szpitali.
I tak system służb ratowniczych pozostaje w Niemczech patchworkową kołdrą składająca się z wielu różnych, połączonych ze sobą kawałków. Różnice między landami w tym zakresie są tak daleko idące, że określony odgórnie czas reakcji, czyli nawet wymóg prawny co do tego, kiedy pogotowie powinno być w domu pacjenta, jest inny. W Nadrenii Północnej-Westfalii jest to dwanaście minut, w Hesji – dziesięć minut. Pomijając fakt, że tego dwuminutowego odchylenia nie da się wytłumaczyć medycznie, terminy te są coraz rzadziej przestrzegane. W Saksonii-Anhalt w ubiegłym roku pogotowie ratunkowe dotarło do pacjenta w wyznaczonym terminie tylko w 83 procentach przypadków. Reszta musiała czekać, mimo że mogło to potencjalnie zagrozić ich życiu.