Ekspertka: Nie wolno wrzucać muzułmanów do jednego worka
25 kwietnia 2017Deutsche Welle: Od lat zajmuje się Pani islamem. Przeprowadziła Pani 175 wywiadów z salafitami w całej Europie. Jak nawiązała Pani z nimi kontakt?
Nina Käsehage*: W 2011 r. przeprowadziłam najpierw badanie na temat konwersji na islam w Niemczech. Według islamskiej koncepcji faṭara, konwertyta wraca do islamu. Na islam przeszli wówczas Pierre Vogel, Sven Lau i inni znani kaznodzieje islamscy.
Dzięki tym badaniom nawiązałam dobre kontakty ze środowiskiem salafickim w Niemczech, które pomogło mi nawiązać kontakty z europejskimi grupami. Zawsze bowiem traktowałam ruch salaficki jako ruch ponadnarodowy. Służby bezpieczeństwa jeszcze do mniej więcej 2013 r. mówiły o nim jako o ruchu narodowym.
DW: Może Pani wyjaśnić, na czym polega salafizm?
NK: Jeżeli krótko, to mogę nie być wystarczająco precyzyjna. Ale mimo to spróbuję: w salafizmie można się powoływać tylko na Koran i Sunnę (Tradycja) jako na pierwotne źródło. Ponadto przestrzega się uważanego za wzór sposobu życia Mahometa i jego następców, tzw. kalifów sprawiedliwych. Zarówno salafici jak i salafitki chcą pokazać sposobem życia i ubierania się, że idą śladami proroka. Każde odstępstwo od tego ideału uznają za obcy element wypaczający czystą ideę islamu (po arabsku „bid'a”).
DW: Pojęcie salafizmu używane jest dzisiaj często jako synonim radykalnego, gotowego do przemocy islamu. Jak Pani to ocenia?
NK: Istnieje wiele pojęć, które wydają mi się trochę podejrzane, a pierwszym jest "islamizm". Zgadzam tu się z islamską badaczką i teolog Hamideh Mohagheghi. Jest ona zdania, że jeżeli utożsamia się nazwę całej religii z małą, radykalną grupą, jak się to dzieje w przypadku pojęcia „islamizm” – stawia się pod pręgierzem całą religię.
Widzę, że przez używanie go przez służby bezpieczeństwa, które w znacznym stopniu ukształtowały to pojęcie, istnieje pewna tendencja do zniesławienia go. To z kolei odbija się także na muzułmanach, którzy często nie mają nic wspólnego z radykalną ideologią. Kiedy na przykład chrześcijanin dokona zamachu, co niestety często się zdarza w USA, nie mówi się o chrystianizmie.
DW: Nie wszyscy salafici są gotowi do użycia przemocy. Jak ocenia Pani tę grupę?
NK: Federalny Urząd Ochrony Konstytucji ocenia środowisko radykalnych salafitów na jakieś 10 tys. osób – czyli niewiele w porównaniu z 3-4 milionami muzułmanów żyjących w Niemczech.
Według nieco ogólnego podziału mamy purystów, salafitów politycznych i dżihadystów. Dwie trzecie z nich to apolityczni puryści i salafici polityczni, a jedna trzecia to salafici preferujący przemoc i gotowi do jej użycia.
Oczywiście, że salafizm jest restryktywną interpretacją islamu, ale wrzucanie wszystkich do jednego worka uważam za godne ubolewania. Rozmawiałam z wieloma salafitami i kaznodziejami, którzy publicznie dystansują się od przemocy. Bardzo cierpią ze względu na dżihadystów. Niestety media nie przedstawiają należycie ruchu salafitów przeciwstawiających się dżihadyzmowi. Wzorowo rozgraniczenie to dostrzega platforma dialogowa „Qantara.de", podczas gdy wiele innych doniesień medialnych raczej tylko podsyca strach przed całą grupą.
DW: W przeciwieństwie do służb bezpieczeństwa wcześnie już rozeznała Pani, że gotowy do przemocy salafizm jest ruchem ponadnarodowym. Urzędy reagują teraz represjami. Jak Pani to ocenia?
NK: Musimy się cofnąć o krok: służby bezpieczeństwa częściowo wiedziały o tym od początku. Miały jednak nadzieję, że protagoniści, którzy wyjechali z Niemiec, już nie wrócą. Jeżeli posiada się taką wiedzę, ale liczy się na to, że problem rozwiąże się sam, postępowanie to świadczy nie tylko o pogardzie dla ludzi, ale jest też nierozsądne. Bo oczywiście nie pozostaje to bez wpływu – weźmy choćby pod uwagę gotowe do użycia przemocy osoby starające się wrócić do Niemiec.
Uważam, że represje są sensowne tylko w umiarkowanym stopniu, bo nie możemy powiedzieć, że wszyscy dżihadyści są tacy sami. Nie można zatem uznać, że dzięki surowym karom sytuacja zawsze się poprawi. Z jednej strony uważam, że zakazy działałności dla organizacji są ważne, z drugiej strony zabronione ugrupowania i stowarzyszenia zejdą w efekcie w podziemie i uchylą się kontroli.
DW: Opowiada się Pani bardzo za prewencją i angażuje się też społecznie w pracę z rodzinami, które obawiają się, że ich dzieci się radykalizują. Mnóstwo osób powstrzymała już Pani od wyjazdu na wojnę do Syrii. Jak ci ludzie dają się przekonać?
NK: Proszę mnie nazwać optymistką, ale jeżeli się rozmawia z ludźmi, jest się w stanie mówić rzeczowo i dysponuje argumentami, można zrobić bardzo dużo. Kiedy natomiast potępia sią kogoś z góry, czuje się on utwierdzony w swoim zdaniu i tym, co robi. Prewencja jest długotrwałym procesem, tak samo jak deradykalizacja. Dla polityki jednak długotrwałe procesy pod wieloma względami nie są interesujące. Nie są seksowne, nie nadają się na argument w walce wyborczej. I tu dostrzegam niebezpieczeństwo: walkę wyborczą opiera się na temacie bezpieczeństwo, co nie jest dobre. Można krótkoterminowo prowadzić prewencję kryzysową, ale ważna jest prewencja długoterminowa lub deradykalizacja.
DW: Jak miałoby to wyglądać?
NK: Istnieje kilka placówek prewencyjnych, co uważam za dobre. Ale niestety nie są one dostatecznie wyposażone. Minister sprawiedliwości Heiko Maas, z którym brałam w styczniu udział w telewizyjnym talk show „Maybrit Illner”, powiedział, że chce zainwestować w prewencję 100 mln euro. Uznałam, że to znakomicie. Ale niestety później niczego już konkretnie nie powiedział.
Dzięki moim badaniom miałam okazję poznać wiele aspektów środowiska salafitów, co mogę wykorzystać w mojej pracy z potrzebującymi pomocy. Jeżeli mnie potrzebują, to jestem do ich dyspozycji. Jest to obowiązkiem człowieka. Gdybym miała do dyspozycji pewną sumę pieniędzy, mogłabym stworzyć na przykład zespół, z którym można by jeszcze więcej osiągnąć. Ale te pieniądze nigdy nie trafiają do małych grup, niezależnie od tego, jaką „kwotą sukcesów” mogą się wykazać. Pieniądze te zawsze trafiają do projektów federalnych, a te są związane z instytucjami służb bezpieczeństwa. Rodzice czy ich dzieci potrzebujące pomocy nie będą jej szukać w organizacji związanej ze służbami bezpieczeństwa. To połączenie z urzędami jest więc błędem, ale nikt nie chce o tym słyszeć.
DW: Jak próbuje Pani przekonać kobiety czy mężczyzn, żeby nie przyłączali się do ugrupowania preferującego przemoc?
NK: W przypadkach, w których z sukcesem mogłam się posłużyć przeciwstawnymi argumentami, było tak, że znałam pochodzenie i motywację moich rozmówców. Znałam więc ich indywidualne braki. A właśnie z tych braków korzystają często dżihadyści.
Rzeczywiście ciągle jeszcze jest tak – chociaż sytuacja już się poprawiła – że muzułmanie są dyskryminowani. Jeżeli przenosi się to na grupę salafitów, odczuwają oni tę dyskryminację jeszcze bardziej boleśnie, także dlatego, że swoim wyglądem prezentują się jako salafici. Ta dyskryminacja utwierdza ich tylko w przekonaniu, że są „jedynymi prawdziwymi muzułmanami" i to jeszcze bardziej umacnia tę grupę. I właśnie tutaj powinno się próbować dekonstruować: podając inne przykłady i też czasami wskazując, że zawsze istnieje coś takiego jak działanie zwrotne. „Wy też się odgradzacie, nie patrzycie innym w oczy, jesteście świadomie niesympatyczni, nie podajecie ręki”. To tylko mały przykład, ale to wszystko potrzebuje czasu, znajomości religii i przede wszystkim zainteresowania człowiekiem, bez względu na jego religię.
*Nina Käsehage jest religioznawcą i badaczką ruchu salafickiego. Wykłada na uniwersytecie w Rostocku. Społecznie angażuje się na rzecz prewencji i deradykalizacji muzułmańskich fanatyków.
Rozmawiała Diana Hodali
tł. Elżbieta Stasik