O jednego Polaka więcej w europarlamencie
7 lutego 2018Pretekstem do zmian składu Parlamentu Europejskiego jest brexit, po którym zwolnią się 73 miejsca po deputowanych z Wlk. Brytanii. Europosłowie zaproponowali w środę (07.02.2018), by 27 z tych miejsc rozdzielić między resztę krajów Unii, a 46 przynajmniej tymczasowo zlikwidować. To zmniejszyłoby europarlament po wyborach z maja 2019 r. z obecnych 751 do 705 europosłów. – Niezagospodarowane 46 mandatów można traktować m.in. jako rezerwę pod przyszłe rozszerzenia. Komisja Europejska mówi, że realistyczne jest przyjęcie Serbii i Czarnogóry do Unii około 2025 r. Serbii musiałoby przypaść około 17 mandatów, a sześć Czarnogórze – tłumaczy Danuta Hübner (PO), szefowa komisji ds. konstytucyjnych i współautorka projektu nowego rozdania miejsc w europarlamencie.
Liczba europosłów z Polski ma zwiększyć się o jednego do 52, z Hiszpanii o pięciu do 59, z Holandii o trzech do 29, ale przykładowo Belgia, Grecja i Czechy nie dostaną ani jednego dodatkowego europosła. Nie będzie też zmian w przypadku Niemiec, które jako najludniejszy kraju Unii już teraz mają w Parlamencie Europejskim traktatowe maksimum, czyli 96 eurodeputowanych. Propozycja przyjęta w środę w Strasburgu musi być jeszcze zaakceptowana jednogłośnie przez szczyt UE, a potem finalnie zatwierdzona przez europarlament.
„Nie” dla ogólnounijnego okręgu wyborczego
Ale najgorętszy spór w Strasburgu rozgorzał wokół pomysłu, by część pobrytyjskich miejsc (od 20 do 30) przeznaczyć dla europosłów z list ponadkrajowych, czyli prowadzących kampanię i wybieranych w jednym ogólnounijnym okręgu wyborczym. Zdaniem zwolenników tego rozwiązania wprowadziłoby to unijne spory i tematykę do eurowyborów, które zwykle kręcą się wokół tematów krajowych. To idea promowana przez francuskiego prezydenta Emmanuela Macrona, ale swój sprzeciw już zdążyły wyrazić m.in. kraje Grupy Wyszehradzkiej, którym ryzykownie pachnie to niechcianą federalizacją Unii.
– Takie listy to droga do budowy europejskiego demos [ludu], podstawy europejskiej demokracji – przekonywał w środę Belg Guy Verhofstadt, szef klubu liberałów. Jednak przeciw była największa, centroprawicowa frakcja Europejskiej Partii Ludowej (m.in. PO, CDU, CSU). – Nie chcę być wybierany przez mieszkańców Lizbony albo Helsinek! Listy ponadkrajowe osłabiłyby więź między wyborcą a europosłem – przekonywał Elmar Brok (CDU). W Strasburgu naigrywano się z tego, że Brok jako przewodniczący Europejskiej Unii Federalistów w dyskusji o eurowyborach przestrzega przed ideami federalistycznymi. Ostatecznie idea list ponadkrajowych przepadła w głosowaniu. – Przegraliśmy bitwę, ale nie wojnę. Będziemy dalej walczyć o prawdziwą demokrację europejską – pocieszył Verhofstadt.
Listy ponadkrajowe miałaby olbrzymie kłopoty z uzyskaniem wymaganej jednomyślnej zgody przywódców krajów UE w Radzie Europejskiej. Jednak ich niechęć nie odwiodła w środę Parlamentu Europejskiego od wsparcia dla zasady, że unijne międzynarodówki (np. centroprawicowa Europejska Partia Ludowa) powinny wskazywać w eurowyborach swych „liderów”, czyli kandydatów na szefa Komisji Europejskiej. W Brukseli i Strasburgu są nazywani z niemiecka „spitzenkandidatami". Takim „liderem” zwycięskiej centroprawicy był Jean-Claude Juncker w 2014 r.
Czy nie ma sprzeczności między forsowaniem przez Parlament Europejski ogólnounijnych „spitzenkandidatów" i jednoczesnym odrzuceniem idei ogólnounijnych list ponadkrajowych? – Te tematy były traktowane w europarlamencie łącznie w rezolucji z 2015 r., ale potem je rozdzielono. Logika stojąca za „liderami" jest w pewnym sensie przeciwna tej stojącej za sprzeciwem wobec list ponadkrajowych – przyznaje Hübner.
Eksperyment z Junckerem
System „liderów” będzie jednym z tematów szczytu UE za dwa tygodnie. Bój toczy się o interpretację zapisów Traktatu o UE, że Rada Europejska przedstawia do zatwierdzenia europarlamentowi kandydata na szefa Komisji Europejskiej, „uwzględniając wybory do Parlamentu Europejskiego”. Kto komu powinien przedkładać to nazwisko? Zdaniem przeciwników systemu „liderów” narusza on ustrojową równowagę Unii między federalnym europarlamentem a rządami krajów UE, którym absolutnie należy się inicjatywa w nominacjach.
Wielu członków Rady Europejskiej dąży teraz do unieważnienia precedensu z wyborem Junckera z 2014 r., kiedy kanclerz Angela Merkel jako przeciwniczka „liderów” została wmanewrowana w poparcie dla Junckera i ostatecznie forsowała go wśród innych przywódców UE. Jak do tego doszło? Gdy w Niemczech przed eurowyborami z 2014 r. zaczął zyskiwać na popularności Martin Schulz, czyli „spitzenkandidat" unijnej centrolewicy, Merkel uległa naciskom partyjnych kolegów, by jednak i centroprawica przedstawiła swego „lidera”. Gdy padło na Junckera, kanclerz publicznie sugerowała, że to ledwie kandydat na kandydata, a po eurowyborach będzie można nominować kogoś innego. Ale po eurowyborach zmieniła zdanie. „Europejczycy chcą Junckera. Nominacja kogoś, kogo nie wysunięto w wyborach, byłaby zamienianiem demokracji w farsę. Takie rzeczy można było robić w NRD albo republikach bananowych” - takim komentarzem swego wydawcy niemiecki „Bild” przystąpił do obrony Junckera. Za publicystyczną broń chwycił też filozof Jürgen Habermas. „Nie oczekujmy, że Europejczycy zaangażują się w kolejne eurowybory, jeśli teraz utrącimy Junckera” - przekonywał.
Tomasz Bielecki, Strasburg