Breton rezygnuje. Mieli z von der Leyen „zimną wojnę”
16 września 2024„Kilka dni temu, podczas negocjacji ws. składu nowej Komisji, poprosiła pani Francję o wycofanie mojego nazwiska – z powodów osobistych, o których nie rozmawiała pani wcześniej ze mną – i zaoferowała, w ramach politycznego targu, rzekomo bardziej wpływowe portfolio dla Francji w Komisji” – napisał w liście do von der Leyen Thierry Breton.
Zimna wojna
To polityczny zarzut wagi ciężkiej – rzekoma próba politycznego handlu, byle tylko nie przedłużyć kadencji nominata Emmanuela Macrona, który był pewniakiem do nowej Komisji. Jako przedstawiciel jednego z najsilniejszych państw UE Breton miał w swojej drugiej kadencji dostać stanowisko wiceprzewodniczącego wykonawczego ds. przemysłu i autonomii strategicznej.
Nic dziwnego, że swoją decyzją wywołał w Brukseli małe "tremblement de terre". Ziemia trzęsła się jednak od dawna, kiedy tylko Breton i von der Leyen stawali zbyt blisko siebie. Między postrzeganym jako arogancki - choć często skuteczny - bombastycznym, emocjonalnym Francuzem, który traktował podległe sobie urzędy trochę jak obszar swojej wyłącznej władzy, a jego znaną z ascetycznego życia i zdystansowanego stylu bycia szefową, nie było chemii.
– Była zimna wojna. Zalazł jej wielokrotnie za skórę, atakował ją przed wyborami – słyszę z jednego z gabinetów przy Berlaymont. Zdarzało się też, że podejmował decyzje, których wcześniej nie uzgodnił z przełożoną. Jak wtedy, gdy napisał list do Elona Muska, w którym wypomniał miliarderowi, że jego portal X (dawny Twitter) stał się miejscem, w którym każdy może napisać bezkarnie wszystko.
O tym, jak bardzo szorstka przyjaźń łączyła Ursulę von der Leyen i Bretona, najlepiej świadczy jego inny wpis w portalu X. „Oto mój oficjalny portret w nowej Komisji Europejskiej”, zakpił Breton, wklejając zdjęcie pustej ramy obrazu.
Sam Breton uważa, że jako komisarz „walczył w obronie wspólnego europejskiego dobra, ponad narodowymi i partyjnymi interesami”. Próbę pozbycia się go nazwał „wątpliwym zarządzaniem” i uznał, że „nie może już wykonywać swoich obowiązków”. „Rezygnuję natychmiast” – zakończył.
Jego decyzja oznacza dalszą destabilizację trzeszczącego unijnego mechanizmu władzy. Bo choć szefowa Komisji przeszła głosowanie w PE stabilniejszą niż pięć lat temu większością – to budowanie składu nowego rządu idzie jej jak po grudzie.
Niepasujące europejskie puzzle
Ursula von der Leyen zażądała od państw członkowskich, aby – nominując nowych komisarzy - zaproponowały po dwie osoby różnej płci. Większość krajów ją zignorowała. Za fasadą troski o równość stoi bowiem walka o władzę.
Gdyby szefowie państw przychylili się do żądań szefowej Komisji, ostatnie słowo ws. meblowania Komisji należałoby do niej – czyli do ośrodka unijnej władzy w Brukseli. A na to zgodzić się nie chcieli nawet sojusznicy Niemki z Europejskiej Partii Ludowej, jak polski premier Donald Tusk. Przysłali więc tych ludzi, których chcieli. W większości mężczyzn.
Szefowa Komisji zaczęła więc naciskać na niektóre stolice, by wymieniły kandydatów na kandydatki. Zgodziły się Rumunia i Słowenia – a von der Leyen oberwała swoją własną bronią. Najbliższe dwa dni będą kluczowe. A Francja i Słowenia to nie jedyne zmartwienia szefowej KE.
Socjaliści chcą więcej
W słoweńskim parlamencie, który musi zatwierdzić kandydaturę Marty Kos na komisarza, trwa klincz między rządzącymi a opozycją. A na dodatek kilka dni temu oliwy do ognia dolała europejska partia Socjalistów i Demokratów.
Socjaliści wytknęli von der Leyen, że nie dość, iż nie zachowała równowagi płci w nowej Komisji – przecieki z nazwiskami krążą od tygodni - to pominęła ich spitzenkandidata (lidera partyjnego wysuwanego jako potencjalnego szefa KE w razie zwycięstwa danej partii) z Luksemburga. Za to przewidziała ważne portfolio dla komisarza, którego zgłosiła prawicowa partia premierki Włoch Giorgii Meloni. I zagrozili w otwartym liście, że mogą nie poprzeć nowej Komisji. Jak usłyszało Deutsche Welle ze źródła blisko partii S&D, list był zaproszeniem do negocjacji, ponieważ nie została zachowana równowaga polityczna. Socjaliści dostali za mało, podczas gdy sami nie zawiedli von der Leyen podczas głosowania nad jej kandydaturą w PE.
Ale nawet z ich głosami przepchnięcie kandydatów na komisarzy przez Parlament będzie trudne.
Nerwowe oczekiwanie
Na dwa dni przed zaplanowaną prezentacją składu nowej Komisji Europejskiej podczas sesji plenarnej PE w Strasburgu nie wiadomo więc wciąż, czy i kogo Ursula von der Leyen zaprezentuje – i to w terminie, o który sama Parlament poprosiła. W zależności od tego, co wydarzy się w Słowenii, możliwe jest przedstawienie niepełnego składu – bez słoweńskiego komisarza. Ale von der Leyen może się też wstrzymać także z ogłoszeniem nazwisk i pokazać tylko wyłącznie sam podział portfolio, czyli zakres prac konkretnych komisarzy.
Ewentualne opóźnienia grożą niedotrzymaniem kolejnego terminu, który von der Leyen sama sobie wyznaczyła. Chciała ruszyć do pracy już w nowym składzie 1 listopada – przed wyborami prezydenckimi w USA. Ale każdy z jej kandydatów musi zostać zatwierdzony – przynajmniej w pierwszej rundzie tej procedury – przez tak zwanych europosłów-koordynatorów reprezentujących większość co najmniej dwóch trzecich członków właściwej parlamentarnej komisji. Kolejne rundy to kolejne opóźnienia. Czas będzie uciekał, a marząca o zemście za niedopuszczenie do ważnych stanowisk w UE skrajna prawica będzie chciała wykorzystać okazję do utarcia rządzącej większości nosa.
Thierry Breton raczej nie będzie kibicował swojej byłej już szefowej. O to, aby przejść przez ucho igielne Parlamentu, martwić się będzie Stéphane Séjourné, były szef MSZ Francji, którego w reakcji na rezygnację Bretona wyznaczył na komisarza Emmanuel Macron. Jeśli von der Leyen liczyła, że z Paryża przyślą jej kobietę, to znów się pomyliła.