„Złamali mnie". Piekło polskiej pielęgniarki [REPORTAŻ]
7 lipca 2015– Minęło tyle czasu a ja ciągle sprawdzając pocztę wpadam w paranoję. Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, że ten lęk powoli mija. Złamali mnie, mówi drżącym głosem kobieta.
Beata, wykwalifikowana i ambitna pielęgniarka, pracowała na oddziale kardiochirurgii jednego z najlepszych szpitali w Polsce; asystowała przy skomplikowanych operacjach na otwartym sercu. Lubiana i doceniana przez kolegów, ale jak mówi – „nie finansowo”.
Z Polski wyjechała za namową dwóch niemieckich lekarzy. – Powiedzieli mi, że z moim wykształceniem mogę dużo więcej zarobić, że w Niemczech jest przejrzysty system zaszeregowania, możliwości awansu. Kilka miesięcy później Beata zostawia męża, syna, i wraz z koleżanką wyjeżdża do Niemiec.
Mit złodziejskich agencji i haraczy
– Z góry odrzuciłam wszelkie polskie agencje. Bałam się nieuczciwości, haraczy - tłumaczy kobieta – tyle się o tym czyta w Internecie. Do głowy nie przyszło mi szukanie pracy przez niemieckie agencje i to był błąd – przyznaje dziś czterdziestolatka.
Beata wyjeżdża na zaproszenie osoby podającej się za właściciela sieci domów starców; trafia do Dusseldorfu, potem do „Haus Dottendorf” w Bonn, o którym staje się głośno w lutym b.r., kiedy to placówka zostaje zamknięta na cztery spusty. Powodem były wyniki kontroli niemieckiego ministerstwa zdrowia przeprowadzonej po śmierci dwóch pacjentów na skutek złego podania leków. Urzędnicy wykazują szereg nieprawidłowości i zaniedbań, o czym głośno donoszą niemieckie media. Zdaniem rzecznika prasowego firmy Senator GmbH z Dortmundu Klausa Januschewskiego, administratora placówki, w grę mógł wchodzić sabotaż pracowników, a całą aferę nakręciła prasa. Beata stanowczo zaprzecza tym twierdzeniom. Choć w momencie zamykania ośrodka (3 lutego b.r.) nie była już jego pracownicą, podczas osiemnastomiesięcznego stażu była świadkiem wielu wątpliwych praktyk.
– Widzę, że pacjentka ma stopę cukrzycową, a przez niedbalstwo może dojść do amputacji, i że trzeba jej jak najszybciej pomóc, ale nikt mnie nie słuchał, bo traktują mnie bardziej jak salową, niż jak kogoś, kto się na tym zna. „Podrasowywano” staruszków przed odwiedzinami. Nie było sprzętu do pierwszej pomocy. Nie było centralnej tlenowni, ale nawet tlenoterapii nie można był zrobić, zmierzyć saturacji – wymienia jednym tchem kobieta – to jakieś nieporozumienie.
Pierwsze załamanie
Początek nie zwiastował koszmaru: miłe przywitanie, pokój i obietnica załatwienia formalności. Beata trafiła na lekką stację. Dobra atmosfera, wsparcie pracujących tam Niemek. – Pracowałam jak wół, a pokój, włącznie z sufitem, miałam oklejony kartkami z niemieckimi słówkami. Do momentu pierwszej wypłaty.
– Jak zobaczyłam tę kwotę, to wpadłam w szał. Dosłownie. Krzyczałam z rozpaczy i żalu, bo w Polsce wprawdzie pracowałam na dwa etaty, ale zarabiałam więcej, niż w Niemczech. Do tego „darmowy” pokój okazał się też mieć swoją cenę – 400 euro.
Pomoc pracodawcy ograniczyła się do założenia konta w banku, resztę kobiety musiały załatwiać same. – Do tego pokazali nam umowę o pracę trzy dni przed pierwszą wypłatą, i zaszantażowano nas, że jeśli nie podpiszemy umowy, nie dostaniemy nic. Kierownik postawił nas pod ścianą, mówi kobieta. Beata postanawia dać sobie kilka miesięcy. Boi się się powrotu do Polski, boi się długów za wynajęte mieszkanie.
Po pewnym czasie Beata pod pretekstem „treningu językowego” zostaje przesunięta na trudniejszą stację. Opiekuje się dwunastoma osobami; same ciężkie stany. – Przysięgam, nie wiem, jak sobie z tym dałam radę. Siadł mi kręgosłup. Diagnoza: wysunięcie dysku. Lekarz z placówki dał mi zwolnienie - całe trzy dni - wspomina kobieta.
– Dyrektor placówki był w porządku, natomiast kierownik, nasz bezpośredni przełożony, gardził nami. To było straszne; zdaniem Beaty to był mobbing. – Zaciskałam zęby i pracowałam. To było takie robienie im wszystkim na złość – przyznaje Beata.
Gehenna rozpoczyna się w chwili, gdy Polki upomają się "o swoje". – O pomoc w znalezieniu mieszkania, o kursy i przede wszystkim nostryfikację dyplomu – nic ponad to, co obiecywano nam przy zatrudnieniu - wylicza Beata. – Stałam obok siebie, byłam jak zamknięta w klatce, nie mogłam nic zrobić. Cały czas umowa na czas określony, pierwsza na rok, cały czas mówiono, że wszystko zależy od nostryfikacji, ale żeby to załatwić, potrzebowałam wsparcia pracodawcy, systemu pracy, który pozawalałby mi na naukę języka. Tymczasem byłam tak zmęczona, że padałam na twarz i kółko się zamykało. Podejrzewam, że mojemu pracodawcy nie zależało na tym, abym zdobyła nostryfikację, bo wtedy musiałby mi dać pracę zgodnie z moimi kwalifikacjami i podnieść pensję.
Nieprawidłowości i bezradność
Po pewnym czasie Beata zauważa rażące nieprawidłowości i informuje o tym przełożonego. – Miałam przeczucie, że fałszowano stopnie zaszeregowania chorych, tzw. "Pflegestufe". I tak osoba obłożnie chora miała kategorię „zero”, a powinna mieć trójkę. Tę najgorszą. Zaszeregowanie przekłada się na czas, który wg prawa pracy masz poświęcić osobie z daną kategorią. I tak osobie z „trójką” musisz poświęcić trzy godziny, a ja miałam dwanaście osób, żali się kobieta. – Lepiej bruki tłuc, bo w takiej robocie nie musisz być miła i nie masz powodu do stresu. Tu zaś personel jest w ciągłym stresie z uszkodzonymi kręgosłupami. Dzień w dzień musisz podnieść i przenieść z miejsca na miejsce - przepraszam za porównanie – tonę worków, mówi Polka.
Szefostwo placówki nie reaguje na skargę Polki. – Czułam potworną bezradność i nawet nie wiesz dokąd masz zwrócić się o pomoc. W Polsce jest chociażby NFZ, a tu? Kto mnie wysłucha? Kto mnie będzie reprezentował? Przecież siłą rzeczy mój krąg znajomych ograniczył się do osób pracujących w placówce, więc nikt nie nastawi za mnie karku i zaryzykuje utratą pracy! A „Gesundheitsamt” (urząd ds. zdrowia)? Niemieckiemu ministerstwu zdrowia wystarczy, że wszystko się zgadza. Matematycznie.
Bez języka jesteś nikim
– To wszystko nie było dogadane. Ile ja łez wylałam prosząc o pomoc. Z konsulatu we Wrocławiu odesłano mnie z kwitkiem mówiąc, że mam sobie radzić sama i szukać w Internecie. A my przecież nie miałyśmy nawet Internetu. Zdaniem Beaty takie osoby jak ona, czyli Polacy przyjeżdżający do Niemiec do pracy, mogą odczuwać brak struktur zorganizowanej pomocy i dość słabą politykę informacyjną. – Nie znasz języka, więc się nie poskarżysz, nie zawalczysz o swoje prawa.
Przypadek sprawia, że Beata trafia do niemieckiej firmy Jobstystem w Bonn, w której pracuje Łukasz Wolski, Polak od kilkunastu lat mieszkający w Niemczech. – Ten człowiek zachował się bardzo fair. Pomógł mi załatwić nostryfikację dyplomu i wyplątać się z matni pracy w „Haus Dottendorf”. Umowę o pracę w nowym miejscu dostałam mailem, mówi Beata – nie podpisałam lojalki ani z pośrednikiem, ani z Jobsystemem, ani z moim nowym pracodawcą.
Dziś Beata pracuje w klinice rehabilitacyjnej w Bonn, chodzi na specjalistyczne kursy językowe. Ma pod opieką dwóch pacjentów. – Praktycznie pracuję z nimi sama, mam dźwig. Niemcy, lubią strukturę, preferują współpracę z agencjami, ponieważ kiedy osoba z jakichś względów rezygnuje z pracy albo sobie z nią nie radzi, bardzo łatwo uzyskać zmiennika.
- Niemcy nie są chętni do zatrudniania kogoś z ulicy, przestrzega Beata. – Objeździłam sama kilkanaście placówek i nikt nie czekał na mnie z otwartymi ramionami.
Agnieszka Rycicka
Niemiecka prasa nt. sytuacji w "Dottendorf Haus" [Ekspress.de] >>
Niemiecka prasa nt. sytuacji w "Dottendorf Haus" [Bonner Rundschau] >>