Rok po powodzi Niemczech. Do normalności wciąż daleko
14 lipca 2022– Nie, nie, takiej katastrofy nie spodziewałabym się nigdy – kręci głową Jessica Baelz. – Można było się spodziewać, że woda zaleje ulice, a piwnice zostaną zalane. Ale to? Myślę, że czegoś takiego w ogóle nikt nie potrafił sobie wyobrazić.
Jessica sprzedaje książki. Przed powodzią miała dwie księgarnie. Gdy w nocy z 14 na 15 lipca 2021 roku poziom wody w Ahrze zaczął się podnosić, poszła z mężem układać przed nimi worki z piaskiem. Ale w końcu woda była wszędzie i stało się jasne, że nic już nie da się uratować: – Obie księgarnie były zalane po sufit – mówi w rozmowie z DW. – Do kasacji, że tak powiem.
„Nasz świat się dzieli na «przed» i «po»”
Potop z lipca 2021 roku z dnia na dzień wywrócił życie Baelz do góry nogami. I nie tylko jej. Ulewne deszcze zamieniły strumyki i małe rzeczki i w Nadrenii-Palatynacie i Nadrenii Północnej-Westfalii w szalejące rzeki. W masach wody 180 ludzi straciło życie, a około 17 tysięcy cały swój dobytek. Co najmniej 60 tysięcy domów i 28 tysięcy przedsiębiorstw zostało zdewastowanych. Szkody szacowane są na przynajmniej 33 miliardy euro.
„Nasz świat się dzieli na «przed» i «po»”. Tak Jessica Bälz opisuje na swojej stronie internetowej to niepojęte, co ją spotkało. A potem opowiada, że tak naprawdę dla niej i jej rodziny skończyło się to jeszcze szczęśliwie. Jej dom znajduje się na wzgórzu, powódź tam nie dotarła. Dlatego nie zastanawiała się długo i parter przerobiła na księgarnię. Dla niej było to jasne: – Życie musi toczyć się dalej.
Podobnie widzi to Marietta Thien. Szefowa wydawnictwa Velbrueck w miejscowości Metternich pod Bonn dobrze pamięta noc katastrofy: o godzinie 3:45 obudził ją szum wody. – Brzmiała jak wodospad Niagara – opowiada. Aby zapobiec pęknięciu zapory w górnym zbiorniku Steinbach, władze bez ostrzeżenia wypuściły z niego wodę. Powodziowa fala przeszła przez wieś i zalała również pomieszczenia wydawnictwa. – 30 tysięcy książek, komputery, meble. Wszystko zostało zniszczone – podsumowuje Thien.
Po pierwszym szoku przyszedł czas na sprzątanie, jak wszędzie w strefie katastrofy. – Pomagać przyszli sąsiedzi, przyjaciele, ale także wielu obcych ludzi, których wcale nie znaliśmy. Gotowość niesienia pomocy była niewiarygodna – mówi Thien. Po dwóch tygodniach mogła znów pracować w home office. 15 ekip budowlanych później ma nadzieję, że pod koniec lipca będzie mogła wrócić z wydawnictwem do starych pomieszczeń.
Wsparcie każe na siebie czekać
Pod tym względem szefowa Velbrueck jest dziś dalej niż większość ludzi, bo była dobrze ubezpieczona. Rząd federalny i landy wprawdzie natychmiast obiecały wsparcie finansowe, a ludzie w całym kraju przekazywali pieniądze dla poszkodowanych. Ale z wypłatami coś szwankowało.
– Pomoc doraźna spłynęła właściwie natychmiast, tydzień lub dwa tygodnie po powodzi – mówi Thien. – Firmy ubezpieczeniowe często mają problem z oszacowaniem szkody. A jeśli chodzi o wnioski o pomoc na odbudowę, słyszę tylko: „To jest tak skomplikowany proces, że zastanawiam się, czy w ogóle będę się o to ubiegać” – dodaje.
Kolejna komplikacja, to brak rzemieślników. W efekcie odbudowa przebiega powoli. Z wieloma zalanymi domami nic nie zrobiono przez rok od powodzi. Wiele dróg, mostów i linii kolejowych nie nadaje się już do użytku.
Nieprzepracowane traumy
Do tego dochodzi obciążenie psychiczne. Każdy mocniejszy deszcz powoduje, że rośnie liczba ludzi, którzy dzwonią na kryzysową gorącą linię. Także Jessica Baelz nie pokonała jeszcze całkowicie traumy z tej nocy, gdy przyszła powódź. – Tak, to wciąż jakoś tkwi we mnie. Człowiek myśli sobie, że właściwie już go to nie dotyczy. Ale to przecież nie znika ot tak, z dnia na dzień… – Baelz przełyka ślinę. – Dziś znów pada tak mocno i jest tak ciemno, i jest ta sama pora roku. To bardzo dziwne uczucie. A jeszcze do tego właśnie przejeżdżała obok straż pożarna – dodaje.
W dzień rocznicy media przypominają katastrofę i wtedy wszystko wraca. Baelz opowiada, że ilekroć wyjeżdżała ze swojej, zrujnowanej przez powódź miejscowości do tak nietkniętego przez katastrofę miasta, jak Bonn, nie potrafiła się tam odnaleźć. – To było jak w równoległym świecie. Tam wszystko było nadal normalne. W takiej chwili myślisz: mój Boże, jak można tak zwyczajnie żyć? Albo: Co ja tu robię? – mówi, po czy dodaje, że choć brzmi to dziwnie, ale w strefie katastrofy czuła się lepiej. – Bo tam było jasne, że wszyscy wokół wiedzą, co się tam stało – tłumaczy.
Każdy najmniejszy sukces pomagał jej zdaniem ludziom wytrwać. Choćby moment, gdy po tygodniach wyłączeń prądu i braku ogrzewania mogli wreszcie znów stanąć pod ciepłym prysznicem. – Człowiek jest wdzięczny za coś, co wcześniej uważał za normalne.
Nawet teraz, jak mówi, jej miejscowość, Ahrweiler, wciąż jeszcze jest jednym wielkim placem budowy. Ale tu i ówdzie ludzie posadzili już kwietniki. Sprawy idą do przodu. – To, czego nikt z nas nie potrafi określić, to czas. Czy mówimy o miesiącach, o roku, o pięciu czy dziesięciu latach?
Większość nie może czekać aż tak długo, bo od tego zależy ich egzystencja. Region, który został szczególnie dotknięty przez powódź, żyje w dużej mierze z turystyki. Jak mówi Dorothee Dickmanns, rzeczniczka prasowa stowarzyszenia Ahrtal-Tourism (Turystyka w dolinie Ahru), 90 procent przedsiębiorców chce wznowić działalność. – Osobiście uważam to za bardzo pozytywny sygnał – dodaje.
Załamanie turystyki
Ale czy pojawią się też turyści? Wielu ludzi zastanawia się mianowicie, czy w rok po powodzi ma w ogóle sens jechać nad Ahr, i to nie tylko z powodu uszkodzonej infrastruktury, ale także z niepewności. Zadają sobie pytanie, czy w porządku jest spędzanie kilku miłych dni tam, gdzie inni stracili podstawę bytu.
– Bardzo dobrze potrafię zrozumieć te obawy – mówi Dorothee Dickmanns w rozmowie z DW. – To jest balansowanie na krawędzi. Ale jako ludzie zajmujący się turystyką możemy jasno powiedzieć, że cieszymy się z każdego, kto przyjeżdża. Wszystko jest znów otwarte, lokale i hotele potrzebują gości, aby przetrwać.
Po powodzi liczba noclegów w tym winiarskim regionie gwałtownie spadła. We wrześniu 2019 roku, czyli przed pandemią, stowarzyszenie Ahrtal-Tourism odnotowało 170 tysięcy noclegów.
Dwa lata później było ich już tylko 34,5 tysięcy, w tym zapewne wolontariusze, którzy pomagali przy pracach porządkowych. Przykład Bad Neuenahr-Ahrweiler, miejscowości chętnie odwiedzanej przez turystów i kuracjuszy, ilustruje dramatyczny spadek liczby gości: we wrześniu 2021 roku nocowały tam średnio zaledwie 22 osoby dziennie, czyli 660 w ciągu całego miesiąca, podczas gdy we wrześniu 2019 roku odnotowano tam 25 362 noclegi.
„Po powodzi wszystko widzi się inaczej”
Tymczasem jednak liczba turystów odwiedzających region znów pomału rośnie, co Dickmanns bardzo cieszy. Znów można tu wędrować, zwiedzać muzea i przesiadywać w przytulnych gospodach. Oczywiście turyści widzą również zniszczone fasady domów, zerwane mosty i wyrwy w zabudowie, ale Ahrtal-Tourismus radzi sobie z tym ofensywnie, a nawet oferuje wycieczki śladami powodzi. – Nasi przewodnicy mieszkają na miejscu, a niektórzy z nich sami byli poszkodowani. Zainteresowani mogą dowiedzieć się o skutkach powodzi nie naruszając prywatności ludzi.
Bo niestety i to już się zdarzało. Ciekawscy z kamerami pojawiali się nagle w drzwiach domu i zadawali dociekliwe pytania.
Dickmanns ma nadzieję, że z rekonstrukcji wyniknie coś pozytywnego. – Politycy obiecali przynajmniej, że dolina stanie się modelowym regionem – mówi. Oznacza to również, że architektura musi zostać dostosowana do zmian klimatycznych.
Co jednak przyszłość przyniesie, pozostaje niepewne. Szefowa wydawnictwa Marietta Thien nie daje się jednak ponieść emocjom: – Po powodzi wiele rzeczy widzi się inaczej. Cieszymy się, że uszliśmy z życiem. Cieszymy się, że znów możemy funkcjonować i pracować, i przyjmować każde wyzwania. Damy radę!